Deszcze niespokojne, polityka, szczęście

W zestawie meczów z rywalami z Półwyspu Iberyjskiego są jeszcze inne potyczki warte przywołania. Niekoniecznie ze względów czysto sportowych.

Błotni herosi

„Ściana wody nad Porto (…). Deszcz i wiatr, w połączeniu z całkiem niezwykłym dla naszych wyobrażeń o pogodzie w tej strefie Europy chłodem, tworzyły niesamowity obraz” – tak wyglądała sceneria październikowego starcia Portugalii i Polski w 1976, inaugurującego dla obu drużyn zmagania w grupie I eliminacji do argentyńskiego mundialu.

Ze względu na kilkudziesięciogodzinne (!) opady, boisko przypominało grzęzawisko, z którym zresztą… nie mogli zapoznać się wcześniej. W przeddzień spotkania, mimo umówionego (nie był to wówczas jeszcze obowiązkowy punkt programu) treningu na meczowej arenie, Polacy… pocałowali klamki Estadio das Antas. Szkoleniowcowi nie pozostało nic innego, jak zabrać podopiecznych na rozruch na… plażę. W strugach deszczu oczywiście…

– Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek wcześniej grał na takiej murawie – mruknął jeszcze przed pierwszym gwizdkiem Kazimierz Deyna. Kapitan biało-czerwonych był oczywiście najbardziej doświadczonym zawodnikiem na boisku. Ale obok niego wybiegli m.in. absolutni debiutanci: Stanisław Terlecki i bramkarz Zygmunt Kukla.

Nowicjuszem w roli selekcjonera (choć wcześniej pracował w sztabie reprezentacji) był też Jacek Gmoch. Wielu ekspertów przed spotkaniem zastanawiało się, czy takie właśnie zestawienie drużyny to nie nadmiar optymizmu i odwagi w jego wykonaniu. Nie chodziło wyłącznie o owych debiutantów. „Maculewicz, Rześny, Kukla, Terlecki – przy nazwisku każdego z nich figurował ogromny znak zapytania – przypominał „Sport” w meczowej relacji. Ale też przytomnie zauważał w odpowiedzi: – Dziś są bohaterami.”.

Polacy bowiem w Porto wygrali 2:0. Bohatera mieli jednego: Grzegorza Latę, który dwukrotnie trafił do siatki gospodarzy. Ale granica dzieląca „bohaterstwo” od „nieudacznictwa” była bardzo cienka: król strzelców mundialu’74 zmarnował przecież jednocześnie dwie okazje „sam na sam” z Manuelem Bento!

Innego rodzaju bohaterem został tego dnia Henryk Kasperczak, którego Pan Inżynier (Jacek Gmoch nigdy nie omieszkał podkreślać swego wykształcenia) desygnował do gry na… stoperze. Kolejny więc eksperyment, który na początku wzbudzał emocje, ale przyniósł znakomite efekty. – Gdy się wie, jak i co grać, to się musi wygrać – zawodnik Stali Mielec wzruszał ramionami w odpowiedzi na pytanie, czy gra na nowej pozycji była dlań dużym wyzwaniem.

Ów pierwszy mecz Gmocha – po niedawnym olimpijskim turnieju w Montrealu i „srebrze” przyjętym w kraju z rozczarowaniem (!) – oczekiwany był z niepokojem. Nic więc dziwnego, że gładkie zwycięstwo wzbudziło entuzjazm w narodzie: tłumy kibiców witały piłkarzy na Okęciu bukietami kwiatów…

 

Porto, 16.10.1976, elim. MŚ

Portugalia – Polska 0:2 (0:0)

0:1 – Lato (49), 0:2 – Lato (77).

PORTUGALIA: Bento – Artur (66. Moinhos), Rui Rodrigues, Freitas, Pietra – Toni (46. Celso), Octavio, Alves – Nene, Manuel Fernandes, Oliveira. Trener Jose PEDROTO.

POLSKA: Kukla – Rześny, Kasperczak, Żmuda, Rudy – Maculewicz, Deyna, Masztaler – Lato, Szarmach, Terlecki (76. Boniek). Trener Jacek GMOCH.

Sędziował Michel Kitabdjian (Francja). Widzów ok. 30000. Żółte kartki: Żmuda, Maculewicz, Rudy.

* * *

Na złość „Wielkiemu bratu”

To był najdziwniejszy mecz w zestawie konfrontacji polsko-portugalskich, a może i jeden z najdziwniejszych w całej historii spotkań biało-czerwonych. Koniec października 1983 był we Wrocławiu – i w kraju ponury. Nie tylko z racji jesieni, która wszechobecną szarością spowiła boisko przy Oporowskiej.

Polska była wówczas krajem upadłym; junta wojskowa co prawda kilka miesięcy wcześniej zawiesiła stan wojenny, ale – jako państwo niewypłacalne – na arenie międzynarodowej faktycznie byliśmy izolowani w wielu dziedzinach. Również sportowej: w ciągu 12 miesięcy tegoż roku kadra zagrała tylko 6 gier. Wśród nich – mecze o punkty w eliminacjach ME’84. Przegraliśmy je na długo przed przyjazdem Fernando Gomesa i jego towarzyszy na Dolny Śląsk.

Na stadion przyszło więc do prawda aż – bo tak trzeba napisać, biorąc pod uwagę brak szans biało-czerwonych na wyjście z grupy – 15 tysięcy widzów; tylko po to jednak, by… dopingować rywali. Wygrana Portugalczyków w ich rękach pozostawiała sprawę awansu do finałów Euro.

Warunkiem było późniejsze zwycięstwo ze Związkiem Radzieckim. Tak się zresztą stało, a na francuskich boiskach podopieczni Fernando Cabrity zyskali sobie powszechną sympatię, dochodząc aż do strefy medalowej.

Powiedzieć, że nikt w kraju zrobieniem „kuku” reprezentacji „Wielkiego brata” się nie przejął to… nic nie powiedzieć. Jak wspomina Antoni Piechniczek w swej biografii, publika cieszyła się z błędów Polaków, nagradzając brawami każde dobre zagranie gości.

„Portugalia, Portugalia” – niosło się zaś po trybunach, gdy Carlos Manuel podbiegł do nich, świętując zdobycie gola. „Już po kwadransie było widać, co jest grane” – tylko na taki komentarz mógł sobie pozwolić „Sport”, bo przecież cenzor wykreśliłby każde inne zdanie, świadczące o zaocznym „graniu na nosie” Sowietom… „Polscy piłkarze już przed stadionem nie kryli się specjalnie z lekceważącym stosunkiem do tego pojedynku.

Nie zdołali go również ukryć podczas dziewięćdziesięciominutowej walki na boisku” – to z kolei (również oględnie) „Piłka Nożna”. I nie zmienia tego nawet fakt, że w 50 minucie Włodzimierz Smolarek pechowo trafił w słupek portugalskiej bramki…

 

Wrocław, 28.10.1983, elim. ME

Polska – Portugalia 0:1 (0:1)

0:1 – Carlos Manuel (32).

PORTUGALIA: Bento – Pinto, Lima Perreira, Euricio (46. Lito), Inacio – Jose Luis, Carlos Manuel, Jaime Pacheco, Costa – Nene (82. Diamantino), Gomes. Trener Fernando CABRITA.

POLSKA: Młynarczyk – Majewski, Wójcicki, Wijas, Jałocha – Kensy (67. Pałasz), Ciołek, Prusik, Ostrowski (46. Okoński) – Iwan, Smolarek. Trener Antoni PIECHNICZEK.

Sędziował Ulf Eriksson (Szwecja). Widzów 15000. Żółte kartki: Lima Perreira, Jose Luis.

* * *

Bohater ostatniej akcji

Ten mecz odbył się… stosunkowo niedawno, więc wielu ma go jeszcze w pamięci. Jeżeli nie całe 90 minut, to na pewno jego ostatnie 180 sekund – te po fantastycznym strzale Jacka Krzynówka z 30 metrów. Relację z tamtego spotkania – a przede wszystkim z tego uderzenia piłkarza VfL Wolfsburg, po którym piłka odbiła się od słupka, pleców rozpaczliwie interweniującego Ricardo i wpadła do siatki – zatytułowaliśmy „Wielki Luz”. I nie chodziło wówczas wyłącznie o grę słów z wykorzystaniem nazwy lizbońskiego obiektu (po polsku – Stadion Światła, na którym „Krzynów” swym trafieniem… zgasił światło portugalskim zawodnikom i kibicom), ale i o faktyczny luz w postawie samego zawodnika.

Miał przecież przez wiele tygodni problemy z grą w klubie; z tym większym „apetytem” wychodził na murawę w koszulce z „orzełkiem”. – – Jeszcze dwa miesiące temu moja forma była… do ciasta. Odzyskałem ją dzięki kadrze – przyznawał „bohater ostatniej akcji”. I „spowiadał się” dalej:- To wcale nie miał być strzał. Było daleko od bramki, chciałem piłkę podawać. Tylko… nie było komu, więc uderzyłem.

Jeszcze raz się okazało, że człowiek strzela, a Pan Bóg… piłki nosi!

Lizbona, 8.09.2007, elim. ME

Portugalia – Polska 2:2 (0:1)

0:1 – Lewandowski (44), 1:1 – Maniche (50), 2:1 – Ronaldo (73), 2:2 – Krzynówek (88).

PORTUGALIA: Ricardo – Bosingwa, Meira, Bruno Alves, Caneira (20. Miguel) – Maniche, Petit, Deco – Ronaldo, Nono Gomes (69. Quaresma), Simao Sabrosa (81. Joao Moutinho). Trener Luis Felipe SCOLARI.

POLSKA: Boruc – Wasilewski, Jop, Michał Żewłakow, Bronowicki (55. Golański) – Błaszczykowski, Dudka, Krzynówek, Lewandowski, Smolarek (74. Łobodziński) – Żurawski (56. Matusiak). Trener Leo BEENHAKKER.

 

Na zdjęciu: We wrześniu 2007 w Lizbonie Miguel pilnował Jacka Krzynówka pieczołowicie. Ale raz się zagapił…