GKS Tychy, czyli zgrana paczka mistrza Polski

Adam Bagiński, Michał Woźnica oraz Arkadiusz Sobecki i Krzysztof Majkowski mają w swoim CV wpisane po trzy tytuły mistrzowskie, ale dwaj pierwsi tylko jako zawodnicy. Sobecki dwa razy stał w bramce, zaś teraz obserwował wszystko z ławki trenerskiej. Z kolej Majkowski, drugi trener GKS-u, raz odbierał złoto jako hokeista. Ponadto siedmiu hokeistów ma w dorobku dwa złote krążki. Tyska ekipa, choć wcale nie było łatwo, udowodniła swoją supremacje w tym sezonie. W zażartym piątym meczu finału play offu GKS Tychy pokonał po dogrywce Tauron KH GKS Katowice 2:1, a całą serię wygrał 4-1!

Tonować emocje

Majkowski 13 lat patrzył na tytuł mistrzowski z zupełnie innej perspektywy niż na dwa kolejne. Ten pierwszy, wedle niektórych opinii najważniejszy, zdobywał wspólnie z kolegami jako obrońca GKS-u, a później wcielił się w rolę asystenta trenerów Jirzego Szejby oraz Andreja Gusowa.
– Zdecydowanie łatwiej zdobywało się mistrzostwo gdy byłem zawodnikiem, bo tam towarzyszyły mi emocje na lodzie, z każdym wyjściem mogłem dać im upust – wyjawia szkoleniowiec, który jest zaangażowany także w pracę reprezentacji Polski. – Na ławce wszystkie błędy widać jak na dłoni i chciałoby się coś samemu zrobić, ale trzeba tonować emocje. Zdecydowanie trudniej, w moim przypadku, znoszę pobyt na ławce niż na lodzie.

Jak łyse konie

W tym sezonie do tyskiego zespołu doszło siedmiu nowych zawodników, w tym czterech na finiszu okna transferowego. Wszyscy szybko znaleźli nić porozumienia.  – Znają się jak łyse konie, to niesłychanie zgrana paczka, monolit – przekonuje Majkowski. – Nie ma indywidualności, ale w każdym meczu znajdzie się ktoś, kto pociągnie zespół. Raz jest to Murray, innym razem Cichy, Galant, Komorski albo jeszcze ktoś inny. Z kolei Klimenko napędzał grę w przewagach, bo ma silne ręce i doskonały przegląd sytuacji. W ubiegłym roku spieprzyliśmy sprawę na własne życzenie (GKS Tychy prowadził w finale z Cracovią 3-1, by przegrać 3-4 – przyp. red.) i chwała ludziom zarządzającym w klubie oraz miastu, że nie odwrócili się od zespołu i nie zrobili totalnej rewolucji. Dzięki temu teraz możemy świętować.

Kapitana uwierało

Dla wychowanka klubu Michała Kotlorza czwartkowy wieczór to była podniosła chwila, bo jako kapitan po raz drugi odbierał puchar za mistrzostwo Polski.
– Gdy zdobywaliśmy pierwszy tytuł, byłem uczniem Szkoły Mistrzostwa Sportowego i tylko śledziłem poczynania starszych kolegów, zazdroszcząc im – wyjawia „Kotek”. – Dwa razy z rzędu nie potrafiliśmy postawić tego ostatniego kroku, strasznie mnie to uwierało. Długo nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Teraz podeszliśmy do rywalizacji w play offie z wyższego pułapu oraz doświadczeni przez los. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy zostali jeszcze raz tak poturbowani. Jesteśmy stuprocentową drużyną, szanujemy się wzajemnie i każdy z nas dołożył cegiełkę do tego sukcesu. Duma mnie rozpiera, że jestem kapitanem tak zgranego zespołu.

Celowały panie

Tyscy kibice dali upust swojej radości, bo szybko znaleźli się na lodzie i długo nie chcieli go opuścić. Całusy z dubeltówki (w czym celowały panie), obowiązkowe foty oraz poklepywanie po ramionach. Służby porządkowe nawet nie chciały – i słusznie – interweniować, by przypadkiem nie robić dodatkowego fermentu. Gdy hala w końcu opustoszała, można było uciąć sobie rozmowę z autorami sukcesu. A gdy wszystkie obowiązki zostały wypełnione, szybka kąpiel, garnitur i… na bankiet. A jak na nim było? A to już w kolejnym odcinku – tuż przed następnym sezonem…