Mucha nie siada. Taki grzeczny chłopczyk, czyli sportowy Klub 27

Żadna tam wielka tragedia. Ledwie dyszka do tantiem z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, swoje można przeżyć, i to całkiem nieźle. Gdzie mu tam do słynnego Klubu 27, do którego awansuje się tylko przez szybkie zapicie, przedawkowanie lub strzał w głowę zanim stuknie trójka z przodu – jak Jimi Hendrix, Janis Joplin, Kurt Cobain czy Amy Winehouse.

Przy trybie życia legend rock and rolla aż dziw, że Matti Nykaenen dociągnął do pięciu dekad z zapasem. Może dlatego, że ze śpiewania przy goleniu zawód uczynił dopiero gdy 27 wiosen dawno skończył.

Faktem jest, drugą połówką żywota – liczącą sobie drugie 27 z małym okładem – mistrz olimpijski nadrobił braki z zapasem. Litry wódki, pijackie burdy i zdemolowane hotele, pobicia – nie oszczędzając dam – ataki nożem i próby morderstwa, odsiadki w pierdlu, zawały serca, niezliczone partnerki i żony – oto perfekcyjny życiorys upadłego mistrza. Najwybitniejszego skoczka narciarskiego w historii, idola Finów konkurującego popularnością z gwiazdami hokejowej ligi NHL i połowy zakochanego w zimie świata. Do tego medycyna: ADHD i zespół nadpobudliwości psychoruchowej, powodującej agresję i zaburzenia neurologiczne…

W ten sposób Matti Nykaenen zasadnie zapracował na awans do sportowego Klubu 27, który też stanowi zacne grono. Nawet jeżeli jego członkowie – jak choćby współczesne Finowi bożyszcze futbolu, złotousty Diego Armando – wciąż stąpają po tym łez padole.

Ale śmierć zbliżającego się do sześćdziesiątki rockmana Nykaenena jest na swój sposób dokuczliwa i bolesna, choć przecież co nam, tu nad Wisłą czy Rawą, z tego czy żyje, czy nie? Z Kobayashim, Kraftem i Stochem już przecież w szranki nie staje, a legendą został za życia – po życiu nic tej legendzie nie grozi; ba! będzie nawet bardziej. Dziś zresztą Fin nie miałby ze współczesnymi kaskaderami szans – znawcy tematu przekonują, że skakał w czasach, gdy najważniejszy był talent. Dziś zaś liczą się specjalistyczny trening, narty, stroje, kierunki wiatru i matematyka wyższa. Nie widzę w tym Nykaenena mistrza, raczej wyobrażam sobie Mattiego frustrata; zresztą od dwóch dekad jego rodacy nie potrafią się w tym odnaleźć zupełnie.

Więc skąd w oku kręci się ta łezka? Ano stąd, że w posępnych latach 80. dzieciaków straszonych rakietami pershing wycelowanymi wprost w Warszawę i inne bratnie stolice jedynie słusznego bloku, skoki Fina przenosiły w lepszy świat, w którym żyli herosi z nieosiągalnego olimpu – Madonna, Michael Jackson czy topiący lód swoim Bolerem Jayne Torvill i Christopher Dean. Nykaenen albo Niemiec Weissflog – to ta rywalizacja wywoływała rumieńce na policzkach smarkaczy w długie zimowe wieczory, gdy piłkarze zeszli z boiska.

Bo co my mieliśmy w zamian? Polska zima to była zima prawdziwa, nie ta popierdówka, którą mamy w trzecim tysiącleciu – mróz był naprawdę siarczysty, zapaszek spod pachy Wielkiego Brata intensywnie kwaśny, po kilo schabu stawać trza było w kolejce o piątej rano, a w nagrodę żadnej pociechy ze strony Małyszów, Stochów czy Kowalczykówien; znikąd ciepła w sercach tak wylewnie podgrzewanych dziś alkoholem pod Wielką Krokwią.

Sny o przyszłej potędze to były bajki z Krainy Lodu. W 19-calowym telewizorze ametyst całe dwa i pół programa, gdzie upadał na tyłek wiecznie piąty Grześ Filipowski, a z nim ramię w ramię cała grupa niepoprawnych marzycieli o olimpijskim podium: siostry Tlałki, skoczek Fijas, panczenistka Ryś-Ferens. No i wymioty po niestrawnym barszczyku hokeisty Morawieckiego. Czarno-biały, urwany skok Fortuny z Sapporo już wtedy zdawał się jakąś archiwalną klasyką wydobytą z gruzów powstania, choć liczył sobie lat ledwie naście.

No więc chlip, chlip… Śmierć 55-letniego młodzieńca skłania niektórych do pisania o genach samozatracenia, o słabości ludzkiej natury, o zgubnym wpływie wielkiego sukcesu i pieniędzy na młode charaktery. Wszystko to pewnie dotyka prawdy…

Mnie uderzyła jedna rzecz, o której wspomniał Hannu Lepistoe, stary mędrzec z Krainy Suomi, jeden z trenerów Nykaenena: to był spokojny, grzeczny chłopczyk, który nigdy nie sprawiał żadnych kłopotów. Potrafił nie schodzić ze skoczni całymi dniami – bo jak już za coś się zabrał, to robił to na całego, do… zatracenia właśnie. Gdy stracił do tego serce, to nie na chwilę, na trochę, czy w dwudziestu procentach – tracił od razu serce w procentach stu! I koniec, nie było powrotu. Szukał więc nowych form zatracenia, a te, jak wiadomo, zawsze są pod ręką. Paradoksalnie – trwał. Odszedł – gdy niby z tego fatum się już wyrywał. Ale wtedy przywołali go do siebie szefowie Klubu 27.