Widziane z dystansu. Narodowy niewypał

O samej gali na Stadionie Narodowym nie pisałem ani przed, ani po, gdyż od początku pachniało mi lipą, ale mimo wszystko chyba warto kilka słów jej poświęcić, bo jednak się odbyła i w jakimś tam sensie przeszła do historii.

Opinie są jednoznaczne: miał być hit, wyszedł kit, niestety. Tak w największym skrócie można opisać Narodową Galę, bo tak była promowana.

Inna sprawa, że i promocja nie była najsprawniejsza, co więcej wyraźnie zamierała na finiszu, a nie wystarczy polać przeciętny boks narodowym sosem, by potrawa była tak smaczna, jak zapowiadano.

A miał być przecież wielki boks jakiego dawno w Polsce nie widziano. Wszem i wobec głoszono, że to największe bokserskie wydarzenie w polskiej historii tej dyscypliny od czasów walki Tomasza Adamka z Witalijem Kliczką.

Tak jak i wtedy przyleciał sam Michael Buffer, najlepszy w zapowiadaniu wielkich walk, hymn odśpiewał (szkoda, że do pustych trybun) zespół Śląsk. Była senator Anna Maria Anders, śpiewała w indiańskim pióropuszu Edyta Górniak, a wcześniej (bez pióropuszy) Kombi. Była walka MMA (tyle że w ringu, nie w klatce) i K1, minimalnie przegrał swój pojedynek były mistrz Europy Rafał Jackiewicz, który uczciwie powiedział dziennikarzom, że on z boksem, tak naprawdę skończył trzy lata temu.

Walczył też główny organizator i szybko się poddał z powodu kontuzji, tytuł mistrzyni świata obroniła Ewa Piątkowska. A najwięcej emocji dostarczył krwawy pojedynek Roberta Talarka z Norbertem Dąbrowskim. W ich trzeciej już walce lepszy okazał się ten drugi, ale Talarek, górnik na pełny etat, zasłużył na wielkie słowa uznania. Bił się jak o życie i przegrał na punkty, choć wielu znacznie od niego wyżej sklasyfikowanych pięściarzy nie dotrwałoby do końca.

Niestety później było już tylko gorzej. Do walki Mariusza Wacha z Erikiem Moliną nie doszło, choć czarowano do końca, że Teksańczyk przyleci, już wsiada do samolotu itd. Wyszło przy okazji na jaw, że były rywal Adamka ma stare grzechy na sumieniu (doping) i zakaz boksu. Nie wiem jak chciano to obejść, ostatecznie jednak to my wszyscy musieliśmy obejść się smakiem, bo Wach nie zgodził się na szykowane w ostatniej chwili zastępstwo. I trudno mu się dziwić, bo po co mu walka z Siergiejem Werwejką czy Michałem Bańbułą, bo takie padały nazwiska.

Na domiar złego rywal Izu Ugonoha, Fred Kassi, ten sam co stoczył w listopadzie zupełnie niezłą walkę z Tomaszem Adamkiem, tym razem się nie popisał. Po drugiej rundzie powiedział, że boli go głowa i zrezygnował z kontynuowania pojedynku. Różne rzeczy widziałem, ale z czymś podobnym się jeszcze nie spotkałem. Bokserzy, którzy nie mają ochoty walczyć, ale nie chcą zrezygnować z honorarium, tłumaczą się różnie, najczęściej symulują kontuzję lub padają ze strasznym grymasem bólu na deski po ciosie, który nie skrzywdziłby muchy. Kassi miał lepszy pomysł, jego ból głowy przejdzie z pewnością do historii, podobnie jak cała gala, która miała być hitem, a niestety była kitem.

Marcin Najman z całą pewnością miał dobre chęci, ale dobrymi chęciami ponoć piekło wybrukowane, więc powinien dmuchać na zimne, bo trochę ten bokserski biznes zna.

I powinien wiedzieć, że walka Artura Szpilki z Dominikiem Guinnem nie miała prawa udźwignąć takiej imprezy, Z wieku względów: Szpila jest popularny w mediach społecznościowych, ale to ma mało, by zapełnić Stadion Narodowy, nawet w części.

Tym bardziej, że 43 letni Guinn, nieaktywny ponad dwa lata, nie wzbudził żadnego zainteresowania. Ani gdy się w Polsce pojawił, ani w ringu, gdzie nie zrobił nic, by choć trochę Szpilkę postraszyć. A mimo to, ten raz czy dwa zachował się niezbyt pewnie. Ważący dziesięć kilogramów więcej niż w ostatniej, przegranej walce Artur Szpilka poruszał się wprawdzie całkiem sprawnie, więcej niż zwykle korzystał z prawej ręki, co w przypadku mańkuta ma niebagatelne znaczenie, ale to zdecydowanie za mało, by można pokusić się o zdecydowane oceny.

Owszem wygrał, bo przegrać nie mógł, Guinn przyleciał do Warszawy, by odebrać dodatek do emerytury na którą właśnie przechodzi (ogłosił to na Stadionie Narodowym), lecz aby poznać odpowiedź na nurtujące nas pytania dotyczące jego przyszłości, musimy poczekać.

Dla Szpilki i jego promotora Andrzeja Wasilewskiego najważniejszy był powrót po ciężkiej, drugiej z rzędu porażce, poważnej operacji ręki i depresji o której wspominał sam pięściarz. Odnoszę wrażenie, że scenariusz jest klarowny: jeszcze jedna lub dwie podobne, bezpieczne walki, a później skok na kasę. Ale gdzie i w jakich okolicznościach ( czyli z KIM) miałby taki skok nastąpić, to pytanie na razie pozostaje bez odpowiedzi. Zdecydowanie za wcześnie też na wszelkie dywagacje, choć zdaje się, że nazwisko Tomasza Adamka, które padło w tym kontekście, nie jest przypadkowe. Nie sądzę jednak, by „Góral” był taką walką zainteresowany. Ale może się mylę, w tej branży spełniają się przecież najbardziej nieprawdopodobne scenariusze. Andrzej Wasilewski jednak już zabrał głos w tej sprawie mówiąc, że znacznie bardziej prawdopodobny i z jego punktu widzenia znacznie ciekawszym rywalem dla Szpilki będzie Krzysztof Włodarczyk. Ci, którzy pamiętają to co wydarzyło się kilka lat temu wiedzą o co chodzi. Szpilka napadł wtedy na Włodarczyka, uderzył go, doszło do szarpaniny. Zdaniem Wasilewskiego czas na rewanż w ringu. Poczekamy, zobaczymy, bo też nic pewnego.