1982 – rok ponury, rok radosny

Rozmowa ze Stanisławem Krzesińskim, trenerem reprezentacji Polski w zapasach w stylu klasycznym.


Wrzesień 1982 roku. Dokładnie 40 lat temu. Katowicki „Spodek”. W Polsce ponury czas stanu wojennego, a polscy zapaśnicy – pańscy podopieczni – zdobyli podczas mistrzostw świata 3 złote, 1 srebrny i 1 brązowy medal. Nigdy wcześniej i nigdy później dorobek Polaków nie był tak bogaty…

Stanisław KRZESIŃSKI: – Tu korekta. W 1973 roku, podczas mistrzostw świata w Teheranie, zdobyliśmy 6 medali, ale w tym były 2 złote braci Kazimierza i Józefa Lipieniów, reszta srebro i brąz. No i jeszcze była fantastyczna olimpiada w Atlancie w 1996 roku, kiedy też mieliśmy 3 złote krążki, srebro i brąz. No a olimpiada to olimpiada…

Niemniej akurat ten czas, kiedy w „Spodku” nasi klasycy stawali na podium, był wyjątkowo specyficzny – tragiczny, pełen obaw o przyszłość, w tym i o to, co do garnka włożyć. Starsi nie mogą nie pamiętać. W końcu to było ok. 9 miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego.

Stanisław KRZESIŃSKI: – Rzeczywiście, trudno tego wszystkiego nie pamiętać. Tyle że należę do gatunku ludzi, którzy niechętnie wracają do przeszłości. Ani tej złej, ani tej dobrej. Spoglądając na medale, dyplomy i innego rodzaju pamiątki odczuwam bowiem coś w rodzaju wewnętrznego bólu, wszechogarniającej nostalgii. To nie trauma, to pewnie zwykła tęsknota za przeszłością, młodością, dniami, które minęły i już nie wrócą. Staram się więc patrzeć w przyszłość, bo „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Tak na marginesie: zazdroszczę mojemu przyjacielowi, Andrzejowi Supronowi, że tak bardzo umie cieszyć się chwilą, dniem dzisiejszym, nie martwiąc się o przyszłość.

Tyle że za panem lata wielkich emocji, które musiały pozostawić wyraźny ślad. Ma pan przeżycia i jako zawodnik, i jako trener.

Stanisław KRZESIŃSKI: – Paradoksalnie, te jedne z wcześniejszych – zawodniczych – związane są ze „Spodkiem”. W kwietniu 1972 roku odbyły się w nim mistrzostwa Europy w zapasach i była to pierwsza wielka międzynarodowa impreza sportowa, jaka zawitała do tego obiektu. Stoczyłem niezłe walki, ale zająłem dopiero 6. miejsce. Tak sobie myślę, że gdybym wtedy stanął na podium, to lepiej by mi się powiodło kilka miesięcy później, na igrzyskach olimpijskich w Monachium, gdzie skończyło się tylko na 11. miejscu. Trudno też nie pamiętać, że w Monachium wygrałem m.in. z Japończykiem, który 4 lata później, na igrzyskach w Montrealu, zdobył złoty medal w… stylu wolnym. Potencjał więc miałem, z medalami na imprezach rangi mistrzowskiej było jednak gorzej.

Ale może dlatego został pan później wybitnym trenerem?

Stanisław KRZESIŃSKI: – Pewnie coś w tym jest. Miałem i mam w sobie duszę i temperament nauczyciela. Więcej: uczenie sprawiało mi olbrzymią frajdę. Gdy już pracowałem jako szkoleniowiec, standardem było, że analizowałem walki moich zawodników, zastanawiałem się nad ich akcjami, błędami, psychiką itd. Widziałem to wszystko… przed snem, co oczywiście było na swój sposób męczące, bo odbierało mi szansę na spokojne zaśnięcie. W dużej mierze tę nauczycielską duszę zawdzięczam Januszowi Tracewskiemu, który był moim poprzednikiem na stanowisku trenera kadry klasyków, a także innym szkoleniowcom, którzy pracowali ze mną w początkach mojej kariery. To byli fanatycy w najlepszym tego słowa znaczeniu, Uzdolnieni w zakresie przekazywania swoim uczniom wiedzy i umiejętności, a także pełni pasji.

Trener Tracewski dostrzegł takie właśnie cechy u pana i nie miał wątpliwości, by po igrzyskach w Moskwie przekazać opiekę nad kadrą człowiekowi raptem 30-letniemu.

Stanisław KRZESIŃSKI: – Janusz Tracewski przygotowywał mnie do tego, moich przyszłych podopiecznych zresztą także. Był świetnym psychologiem i człowiekiem z wielką wyobraźnią. Dzięki niemu kadra jeździła i do USA, i w Alpy, by wymienić tylko najbardziej – wówczas – spektakularne miejsca. To nam otwierało oczy na świat, pozwalało nam się z nim oswoić, i w pewien sposób pozbawiało kompleksów – młodych ludzi zza „żelaznej kurtyny”. Choć oczywiście na swój sposób dołujące były różnice między kolorowym, radosnym zachodnim światem a szaro-burą, smutną Polską.

To taka psychologiczna podbudowa pod przyszłe sukcesy.

Stanisław KRZESIŃSKI: – I ja w pewnym sensie byłem tego beneficjentem. Przejąłem wychowanków Tracewskiego z zadaniem niezmarnowania tego, co on zbudował.

W Katowicach w 1982 roku, ale oczywiście nie tylko, wyszło to wyjątkowo. Dla Polaków było to – akurat w tamtym czasie – bardzo ważne.

Stanisław KRZESIŃSKI: – Czasem tak bywa, że wszystko – chcący czy niechcący – zadziała na plus. Choć wtedy największym zmartwieniem była kontuzja barku jednego z wielkich kandydatów do medalu, Andrzeja Suprona. Miał zresztą w ogóle nie startować, no ale uparł się. Mistrzostwa świata, własna widownia, ten szczególny czas… Poza tym kilka miesięcy wcześniej, w Warnie, został mistrzem Europy. I tak skończyło się dla niego – i dla nas – świetnie, bo na srebrnym medalu. Faworytem do złota był także Jan Dołgowicz, ale skończyło się na brązie. Za to wskoczyli na najwyższy stopień podium Piotr Michalik, Ryszard Świerad i Roman Wrocławski. Zwłaszcza ten ostatni zrobił kapitalną niespodziankę.

Tak przygotować zawodników, sportowo i mentalnie, w tak specyficznym czasie…

Stanisław KRZESIŃSKI: – Może coś w tym czasie było specjalnego? Bo co powiedzieć o sukcesie kadry Antoniego Piechniczka, która kilka miesięcy wcześniej sięgnęła po 3. miejsce na świecie? Można przyjąć, że w tym wszystkim był szczególny rodzaj mobilizacji, motywacji, wewnętrznej siły, by dotrzeć do celów – wydawałoby się – nieosiągalnych.

Pan w swoich zawodnikach dostrzegał coś takiego?

Stanisław KRZESIŃSKI: – Głośno o tym nie mówili. Zresztą – co tu dużo mówić – w jakimś sensie sportowcy byli uprzywilejowani, i to pod wieloma względami. Nawet w stanie wojennym nie kłopotali się z najbardziej przyziemnymi rzeczami. Na obozach mieli co jeść, za granicę – choć początkowo tylko do tzw. demoludów – jeździli, na co dzień całkiem nieźle żyli z tzw. lewych etatów. No ale ten ogólny klimat przygnębienia musiał na nich oddziaływać.

Plany przygotowań do MŚ bardzo się posypały?

Stanisław KRZESIŃSKI: – Nie. Jedyną modyfikacją, jaką wprowadziłem, był dodatkowy tygodniowy wyjazd do Arłamowa w Bieszczadach. Chodziło o to, by zawodnicy byli wciąż w technicznym treningu. Gdyby wyjechali do domów, co najwyżej podtrzymywaliby poprzez bieganie kondycję. A w Arłamowie jeszcze trochę popracowaliśmy i… oglądaliśmy mistrzostwa świata w piłce nożnej. Samo Bezpośrednie Przygotowanie Startowe odbyło się w Zakopanem; potem udaliśmy się na Śląsk. Naszą bazą miał być hotel na Stadionie Śląskim, ale słabo wtedy wyglądał, zawodnicy narzekali, w końcu wielki miłośnik zapasów i działacz sportowy, poseł Roman Stachoń, załatwił przeniesienie do hotelu „Warszawa”, gdzie na owe czasy było luksusowo. No i bliziutko do „Spodka”.

A w nim nieprawdopodobne tłumy, i takaż atmosfera.

Stanisław KRZESIŃSKI: – W pewnym sensie to też można sobie tłumaczyć specyfiką tamtego czasu. Impreza sportowa była rodzajem kontaktu z innym światem, w domyśle – lepszym światem, a nasi sportowcy mieli za zadanie choć na chwilę oderwać ludzi od myślenia o tym, co ich na co dzień otacza. A potrzebowali odrobiny oddechu, radości, zapomnienia. Szaleństwo na trybunach po zwycięskich walkach finałowych było nie do opisania; dla niektórych pewnie do zapomnienia.

Niestety, ta grupa sportowców doświadczyła później gorzkiego rozczarowania – braku możliwości wyjazdu na igrzyska olimpijskie do Los Angeles, 2 lata po MŚ w Katowicach.

Stanisław KRZESIŃSKI: – I tu ciekawostka. Na krótko przed oficjalnym ogłoszeniem decyzji, że nie jedziemy do Los Angeles, byliśmy na zgrupowaniu we Włoszech. Zorganizowano nam tam prywatną audiencje u papieża Jana Pawła II. W pewnym momencie zapytał do jakiej imprezy się przygotowujemy? Odparliśmy, że do igrzysk. Na co Ojciec Święty odrzekł: – A do których? Dał nam w ten sposób do zrozumienia, że udział w imprezie w Los Angeles stoi pod wielkim znakiem zapytania. Niebawem przekonaliśmy się, że papież wiedział więcej niż my. W konsekwencji tak wielcy zawodnicy, jak Piotrek Michalik czy Rysiek Świerad, nigdy na igrzyska – jako sportowcy – nie pojechali. To okrutne. Rysiek przynajmniej sobie to odbił, bo był trenerem kadry podczas fantastycznych dla nas, obfitych w medale, igrzysk w Atlancie w 1996 roku.

To w brutalny sposób pokazuje, z jakim czasem, i jakimi ludźmi, mieliśmy wówczas do czynienia. Zasadne więc wydaje się pytanie, czy w trakcie MŚ w Katowicach Służba Bezpieczeństwa nie chodziła za panem krok w krok?

Stanisław KRZESIŃSKI: – Tego nie wiem, ale pewnie chodziła, co wyszło w całej okazałości kilka lat później, konkretnie w 1986 roku, w okolicach mistrzostw Europy w Budapeszcie. Wezwano mnie do „pentagonu” w Katowicach (siedziba ówczesnej Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej) i niedwuznacznie zaczęto mnie nakłaniać do podjęcia „współpracy”. Właśnie wtedy okazało się, jak dużo „organa” o mnie – i mojej rodzinie – wiedzą. Pewnie również dlatego, że na każdy wyjazd zagraniczny jeździł z nami „jakiś działacz”; i że każdym klubie mieli swoich informatorów. Odmówiłem współpracy, bo nie miałem zamiaru donosić na „własne dzieci” i w ogóle – na nikogo, a rozmowa skończyła się tym, że zabroniono mi gdziekolwiek mówić, że się odbyła.

I ostatnie pytanie, z gatunku plotkarskich: wieść gminna niesie, że w szczególny sposób motywował pan zawodników do odnoszenia sukcesów, płacąc im… ze swojej kieszeni.

Stanisław KRZESIŃSKI: – To takie wieści po latach, długo utrzymywane w tajemnicy, ale tak było.

To jak konkretnie się to odbywało?

Stanisław KRZESIŃSKI: – Po prostu. Ktoś, kto zdobywał złoty medal na mistrzostwach Europy, świata i olimpiadzie dostawał 100 dolarów. Za srebro płaciłem 50, a za brąz 30 dolarów. Dzisiaj wygląda to dość zabawnie czy ubogo, ale trzeba pamiętać, że w latach 80. przeciętna miesięczna pensja w Polsce sięgała 20-30 dolarów.

I wyciągał pan te pieniądze z własnej kieszeni?

Stanisław KRZESIŃSKI: – Tak. Szczęśliwie moja rodzina, według niegdysiejszych standardów, uchodziła za zamożną, więc stać mnie było na takie gesty.

Jakie związki z zapasami ma pan dzisiaj?

Stanisław KRZESIŃSKI: – Głęboko siedzę w środowisku. Jeżdżę w miarę możliwości na rozmaite zawody i… zajmuję się trenowaniem co bardziej utalentowanych młodych ludzi w GKS-ie Katowice i Pogoni Ruda Śląska.


Stanisław Krzesiński
Stanisław Krzesiński – całe życie z zapasami. Fot. arc

Rocznik 1950. Zapaśnik stylu klasycznego. W wieku 30 lat, po igrzyskach olimpijskich w Moskwie w 1980 roku, przejął kadrę po legendarnym Januszu Tracewskim. Prowadził ją z powodzeniem przez 12 lat. Wielkie sukcesy święcił zwłaszcza podczas mistrzostw świata w 1982 roku w Katowicach, następnie podczas igrzysk olimpijskich w Seulu w 1988 roku (złoto Andrzeja Wrońskiego, srebro Andrzeja Głąba i brąz Józefa Tracza); wtedy też uznano go za trenera roku. Zrezygnował po igrzyskach w Barcelonie w 1992 roku, kiedy to srebrne medale zdobyli Józef Tracz i Piotr Stępień. To, co dzisiaj byłoby szczytem olimpijskich marzeń zapaśników, wtedy uznano za niepowodzenie…


Medaliści MŚ 1982 w Katowicach

Złoci

Piotr Michalik (ur. 20 maja 1957 w Katowicach) – mieszka i pracuje w Niemczech. Brąz ME w 1981 r.

Ryszard Świerad (ur. 10 sierpnia 1955 w Wałbrzychu, zm. 3 sierpnia 2011 w Spale) – dwukrotny srebrny medalista MŚ (1973 i 1981), złoty medalista ME (1981) i srebrny ME (1980). Był trenerem kadry w latach 1992-2000. W Atlancie jego podopieczni wywalczyli 3 złote medale (Włodzimierz Zawadzki, Ryszard Wolny, Andrzej Wroński), srebrny (Jacek Fafiński) i brązowy (Józef Tracz).

Roman Wrocławski (ur. 13 lipca 1955 r. w Piotrkowie Tryb.) – brązowy medalista MŚ w 1981. Mieszka i pracuje w USA, gdzie przebywa od 1994 r.

Srebrny

Andrzej Supron (ur. 22.10.1952 w Warszawie) – prezes Polskiego Związku Zapaśniczego. Wicemistrz olimpijski (1980). Mistrz świata (1979). Wicemistrz świata (1975, 1978, 1982, 1983). Brąz MŚ (1974). Mistrz Europy (1975 i 1982), wicemistrz Europy (1974, 1983. Brąz ME (1972, 1979, 1981).

Brązowy

Jan Dołgowicz (ur. 21 grudnia 1954 w Skarbiewie, woj. kujawsko-pomorskie) – emeryt, mieszka w Niemczech, z pasją – oczywiście amatorsko – zajmuje się tenisem. Wicemistrz Europy (1978, 1979, 1981).


Na zdjęciu: „Fruwa” Roman Wrocławski, jeden z niespodziewanych bohaterów mistrzostw świata w „Spodku”.
Fot. arc