20 lat później. Mistrz upada po raz pierwszy, suszy się i wymiata

Zaczynam się niecierpliwić – niech ten konkurs się już skończy… Szósta seria i dalej nikt i nic. Odliczam. Rzuca czwarty w kolejności – mam brąz. Rzuca trzeci – mam srebro. Rzuca drugi Włoch Nicola Vizzoni – bliżej, cholera jasna, mam złoto!!! – Szymon Ziółkowski wspomina olimpijski finał rzutu młotem 24 września 2000 roku.*


Przed igrzyskami w Sydney nie miałem wcale dobrych wyników. Była za to duża praca pod okiem trenera Czesława Cybulskiego, ale nie przynosiła efektów.

Ale w 2000 wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Sezon rozpocząłem od zawodów w Chemnitz, gdzie po raz pierwszy w karierze rzuciłem ponad 80 metrów, do rekordu Polski zabrakło mi kilkunastu centymetrów. Ale pokonałem wtedy dwóch ostatnich mistrzów świata, Heinza Weisa – z Aten i Karstena Kobsa – z Sewilli rok wcześniej. To już było coś, dostałem mocny zastrzyk.

Na mistrzostwach Polski w Krakowie po raz pierwszy poprawiłem rekord Polski – 80,39.

Nie byłem jednak mentalnie nastawiony, żeby w Sydney wygrać. W najśmielszych snach nie sądziłem, że to możliwe. Do Australii na igrzyska lecieliśmy z myślą, że jest szansa na medal. Nie mówiliśmy o tym głośno, tylko między sobą, bo zawsze wychodziłem z założenia „tisze budjesz, dalsze zajdiesz”, a o medalach powinno opowiadać się, jak się je zdobywa. Ale o wygranej nie marzyliśmy.

Już na miejscu po śladach od młotów, jakie na treningach zostawiali rywale widziałem, że jakoś bardzo im nie ustępuję. Zdarzało mi się rzucać pod 80 metrów, mimo że praktycznie było już po sezonie, finał odbywał się 24 września.

Okazało się, że złoto olimpijskie w Sydney było łatwiej zdobyć niż rok później mistrzostwo świata. Ono spadło na mnie trochę jak grom z jasnego nieba.

Nikt z moich rywali nie brał mnie zbyt poważnie jako kandydata do zwycięstwa. Przecież dopiero w tym roku zacząłem pojawiać się w czołówce młociarzy!

Zresztą wynik 80,02, którym wygrałem olimpijskie złoto, był w tamtym sezonie dopiero 21. w światowych tabelach. Węgrzy, Niemcy i Francuzi rzucali wcześniej bardzo daleko, ale nijak nie przełożyło się to na konkurs na igrzyskach.

Najpierw jednak – po eliminacjach – trener znów się na mnie obraził. Bo miałem w pierwszym rzucie zaliczyć 80 metrów, żeby wystraszyć wszystkich rywali, a tego nie zrobiłem. Rzuciłem 77 z kawałkiem, co i tak było odległością kwalifikacyjną; nie pozwoliło mi się jednak poprawić, bo takie są zasady kwalifikacji.

No i pan trener strzelił focha, praktycznie nie odzywał się do mnie do finału.

Nie było to zresztą wcale trudne, bo Czesiu nie był członkiem misji olimpijskiej, więc nie mieszkał w wiosce. Dlaczego? Po pierwsze ani ja, ani tym bardziej Kamila, nie byliśmy kandydatami do medali, więc Cybulski nie był trenerem „ważnych” sportowców, a liczba miejsc w wiosce jest ograniczona – dla tych najważniejszych, opiekunów kandydatów do podium. On i jeszcze kilku innych szkoleniowców zamieszkali chyba w polskiej ambasadzie w Sydney.

Jedyne, co mieli fajnego, to kegi z piwem, bo sponsorem reprezentacji były Lech Browary Wielkopolskie.

Ktoś z misji po nich jeździł. Spotykaliśmy się przed wioską olimpijską i jechaliśmy na trening. Żeby go dożywić, wynosiliśmy jakieś kanapki czy hamburgery z McDonald’sa. Przed World Trade Center dużo rzeczy było jeszcze na igrzyskach dozwolonych, a w wiosce sporo swobody.

Na przykład do oszczepnika Darka Trafasa przyjechała żona, na stadion Agnieszkę wprowadzaliśmy na akredytację kogoś innego. Takich osób zresztą było mnóstwo, m.in. Wojtek Ziemniak i pół Racotu, który jeździ za polskimi sportowcami po całym świecie. Nikt ich nie sprawdzał.

* * *

Finał w Sydney ustawiła pogoda. Temperatura? 8 stopni Celsjusza, do tego cały czas siąpił nieprzyjemny deszcz.

Po latach spotkałem Justynę Kowalczyk, która w 2014 roku w Soczi zdobyła złoto olimpijskie w biegu narciarskim na 30 km stylem klasycznym, w temperaturze 14 stopni.

– Wiesz co, ja nie wiem kto z nas startował na zimowych igrzyskach, bo chyba bardziej ja…

Przed finałem z Cybulskim zakopaliśmy topory, ale zamieniliśmy ledwie kilka zdań. Nie potrzebowałem więcej, a już na pewno żadnej motywacyjnej gadki, która mnie zawsze bardziej wkurzała niż mobilizowała.

Finał jeszcze się nie zaczął, a ja już miałem praktycznie pozamiatane. W pierwszym rzucie rozgrzewkowym poślizgnąłem się i wypuściłem młot po dwóch obrotach. Przy drugim zaliczyłem chyba najbardziej spektakularną glebę na tych igrzyskach; można ją obejrzeć na Youtube, delektując się moim pechem w zwolnionym tempie.

Cybulski opowiadał potem, że gdy to zobaczył, stwierdził zrezygnowany, że to już koniec, po zawodach, wracamy do domu…

A ja? Ja jestem wkur…y.

Bo nie mam zaliczonego żadnego rzutu rozgrzewkowego.

Bo jest mi mokro i zimno.

Bo muszę się przebrać.

Bo pomoczyłem rękawicę i muszę ją jakoś wysuszyć.

Bo jest mało czasu.

Bo to moje drugie igrzyska, na których znowu nic…

Miałem w sumie i tak dużo szczęścia. Gdybym upadł tylko trochę inaczej i walnął głową w obręcz koła – a niewiele brakowało – miałbym rozcięty łeb, pewnie wstrząs mózgu, i naprawdę szybki eksport do chaty.

W moim myśleniu włączył się jednak tryb „techniczny”, skupiałem się tylko na tym, żeby jak najszybciej przygotować się do konkursu; nie myślałem o walce, o rywalach, o żadnym medalu…

Musiałem też zmienić buty. Młociarz to taki kierowca Formuły 1 – musi mieć opony na każde warunki. Poszedłem po rozum do głowy i założyłem „opony burzowe”.

Gdy po latach rozmawiałem z ówczesnymi rywalami, mój upadek mocno zaciągnął im hamulec – przekonali się, że jest naprawdę ślisko i wystraszyli, że można się nieźle wyrąbać.

Pierwsze podejście już w konkursie potraktowałem jako rozgrzewkowe. Rzucam 74 z kawałkiem, żeby po prostu cokolwiek zaliczyć. De facto skracam sobie konkurs o jedną próbę.

Ale od drugiej zaczynam realizować swój plan.

I rzucam 79,87 – odległość, która dałaby mi już złoto. Po trzech kolejkach byłem pierwszy, więc w wąskim finale przeskakuję w kolejce i rzucam jako ostatni.

W czwartej serii umacniam się na prowadzeniu, młot leci na 80,02. Jako jedyny rzucam poza 80 metrów.

Konkurs zbliża się do końca i kurde… nikt mnie nie chce przerzucić! Obawiałem się Białorusinów Tichona i Astapkowicza. Bardzo mocny wydawał się Ukrainiec Andrij Skwaruk, który wygrał eliminacje.

Zaczynam się niecierpliwić – niech ten konkurs się już skończy…

Szósta seria i dalej nikt i nic. Odliczam. Rzuca czwarty w kolejności – mam brąz. Rzuca trzeci – mam srebro. Rzuca drugi Włoch Nicola Vizzoni – cholera jasna, mam złoto!!!

* * *

Po konkursie kontrola antydopingowa. Wtedy jeszcze, by poszła sprawniej, piło się piwo. Dziś to już niemożliwe.

Po nasiusianiu przystanąłem na stanowisku polskiej telewizji. Stamtąd dzwoniłem do domu, do mamy w Poznaniu.

Przyjechałem do wioski. Zastałem imprezę w misji, w baraku przy domkach. Niestety, szampan się już skończył, pito whisky. A że nie miałem ochoty na whisky – posiedziałem ze trzy minuty i poszedłem spać. Żadnego świętowania.

Zwyczajem w polskiej misji, chyba do dziś, są poranne zebrania, na których ci, którzy dzień wcześniej zdobyli medale, są wywoływani, uroczyście chwaleni i symbolicznie nagradzani.

Zanim się tam zwlokłem przez półtorej godziny z wyrka podnosił mnie na nogi fizjoterapeuta Aleksander Gryckiewicz. Nie mogłem się ruszyć, byłem obolały, a mięśnie wciąż były całe pospinane; swoje zrobił też zapewne upadek na rozgrzewce.

Ostatecznie przyszedłem na plac przed nasze domki, dostałem oklaski, a od prezesa PKOl-u Stefana Paszczyka zegarek Mont Blanc. Mam go do dzisiaj.

Co ciekawe, Czesiu jako mój trener zegarka nie dostał. Dostał go Heniek Olszewski, jako szef bloku rzutów. Oczywiście, Czesiu nie omieszkał Heniowi tego ze sto razy przy różnych okazjach wypomnieć.

Wieczorem spotkała mnie największa nagroda. Dzień wcześniej – przypomnę, w deszczu i zimnie – nasz finał kończyliśmy niemal przy pustych trybunach.

Teraz stadion był pełen – akurat w dniu, w którym miałem dekorację! Sto dziesięć tysięcy ludzi na trybunach, więcej widzów w karierze nie miałem. Oczywiście nie dlatego, że jakiś młociarz z Polski miał wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego. Tego dnia jednak po złoto na 400 metrów biegła pupilka gospodarzy Cathy Freeman. I je zdobyła, ale miałem chwilę wzruszenia, gdy te sto tysięcy osób musiało wstać na polskim hymnie, a ja byłem w centrum uwagi.

Gdy na igrzyskach w Pekinie osiem lat później zabraliśmy na stadion ciężarowca Grzesia Kleszcza, posadziliśmy go w pierwszych rzędach na miejscach dla trenerów. Rozejrzał się, zobaczył pełne Ptasie Gniazdo i rozdziawił gębę.

– Ja pieeer….lę… Wy to macie zawody!

To był autentyczny odruch zdziwienia i podziwu przedstawiciela dyscypliny, którą w małej salce ogląda kilkaset osób.

Przez moment między mną i trenerem było bardzo dobrze. Nic dziwnego. Zrobiliśmy sobie nawet znaczek pocztowy z naszym zdjęciem. I wysyłaliśmy kartki do kraju z tym znaczkiem.

Pamiętam rozmowę z Czesiem, którą wtedy odbyliśmy, a która moim zdaniem dobrze oddaje fundamentalny problem polskiego sportu. Nie zastanawiamy się bowiem nad tym, co doprowadziło do sukcesu. Analizujemy zwykle przyczyny porażek, drapiemy się w głowę, dlaczego przegraliśmy. Ale przecież naszym celem jest wygrać, a nie przegrać! Więc powinniśmy zastanowić się, co nas do zwycięstwa powiodło, jak to zrobiliśmy! Ale my tego nie wiemy…

Fot. Norbert Barczyk/PressFocus

Plan, który doprowadził nas do złota w Sydney, realizowaliśmy praktycznie w ten sam sposób już od czterech lat, od Atlanty, rok po roku, niemal kopia w kopię. Więc moje pytanie do Czesia brzmiało: co się stało, że akurat w 2000 roku zadziałało, a w sezonach 1997, 1998, 1999 nie? Jaki jest powód, że teraz osiągnęliśmy sukces, a wcześniej było tak słabo?

Odpowiedź Cybulskiego była prosta: twoja wina.

– Robiłeś na złość trenerowi i źle rzucałeś…

* * *

W Sydney zaraz znowu wybuchła zadyma.

Miałem wracać do kraju dzień po dekoracji, a Czesław miał jeszcze zostać z Kamilą Skolimowską, która startowała później. Ale powiedział, że ni ch…! Skoro jego złoty medal przylatuje do Polski teraz, to on razem z nim. Koniec, kropka! W sumie można go było zrozumieć.

Przyszli mnie błagać wszyscy możliwi z misji, czy ja mogę zostać, oni zmienią mi bilet, przedłużą pobyt… No i wracaliśmy dopiero po igrzyskach, razem.

Znaleźli nam super połączenie, naprawdę bardzo uroczą trasę: Sydney – Bangkok, Bangkok – Ateny, Ateny – Wiedeń, Wiedeń – Warszawa, Warszawa – Poznań. Postarali się. Od wyjazdu z wioski olimpijskiej do przyjazdu do domu minęły 44 godziny. Podróż życia.

Przekonali mnie, że będę wracał w klasie biznes. Biznes był jednak tylko na trasie z Wiednia do Warszawy, zresztą musiałem sam sobie go wykupić – był zarezerwowany, ale nie zapłacony. Na trasie z Sydney do Bangkoku siedziałem przy oknie w klasie ekonomicznej, a w rzędzie przede mną pod fotelem była jakaś skrzynka elektryczna, więc nie mogłem nawet rozprostować nóg. Siedziałem tak kilkanaście godzin grzecznie jak na kazaniu. Ale cóż, wracałem w końcu ze złotym medalem olimpijskim, jakiekolwiek niedogodności przestają mieć znaczenie.

Złoto olimpijskie wywalczyłem z wynikiem 80,02, niezbyt imponującym.

To były jednak czasy, że wiele z tych wcześniejszych „znakomitych” rezultatów zostało uzyskanych na jakichś małych, szemranych zawodach, gdzie niekoniecznie mogły odpowiadać rzeczywistości.

Stąd też rzut młotem jest na dużych zawodach dla zawodników trudny psychicznie. Bo młociarze zwykle rzucają gdzieś w krzakach, albo na pustym stadionie; nagle wychodzisz i widzisz 60 tysięcy ludzi, wow… To są warunki, do których młociarze nie nawykli, bo raczej nie mieli z nimi do czynienia. I dlatego na mistrzostwach świata czy igrzyskach trudno się z tym oswoić, ludzie zwyczajnie się palą.

Pamiętam jednego kolegę, na treningach rzucał 82-83 metry. Kurde, jakie wyniki wali! Przychodziły zawody, a gość nie potrafił zmieścić się w kole, palił wszystkie próby. Gdy udawało mu się nie wypaść, rzucał 7 metrów bliżej.

W 2007 roku przed mistrzostwami świata w Osace rewelacyjnie przygotowany był Koji Murofushi. Ale była na niego wywierana ogromna presja, że to złoto musi być jego, że Japonia je zdobędzie. Był wszędzie. Włączamy telewizor – Koji, otwieramy gazetę – Koji, baliśmy się otworzyć lodówkę… Reklamował wszystko – od piwa po kombajny.

Koji rzucił w finale ledwo 80 metrów, zajął dopiero szóste miejsce, był tuż przede mną.

Kilka dni później byłem z nim na treningu. Na żywo nigdy nie widziałem dalszego rzutu, ponad 84 metry. Zresztą wszystkie miał grubo powyżej osiemdziesięciu, był w strasznym gazie. Ale nie wytrzymał ciśnienia, głowa nie dała rady.

* * *

Po igrzyskach wybraliśmy się – wszyscy medaliści z Sydney – na audiencję do Watykanu. Gdy moja ciotka zobaczyła zdjęcie, gdy witam się z Janem Pawłem II, popłakała się. Ona też była na audiencji – generalnej, jako jedna z wielu w tłumie.

Dla mnie spotkanie z Wojtyłą było dużym przeżyciem emocjonalnym, choć nie jestem wierzący. Ale gdy papież wszedł do sali, w której na niego czekaliśmy, zrobiło się podniośle, czuć było, że ten człowiek ma zajebistą charyzmę.

Ministrem sportu był Mieczysław Nowicki – gdy wyczytywał nazwiska, kto do papieża w danej chwili podchodzi, ręce z kartką trzęsły mu się jak osika.

Dobra, moja kolej, zostałem zaanonsowany: mistrz olimpijski w rzucie młotem!

Wojtyła błyskawicznie odparował.

– No, kiedyś było sierpem i młotem, teraz na szczęście już nam tylko młoty pozostały.

I od razu mordy nam się rozluźniły, nawet nie było co komentować. Odebrałem go bardzo pozytywnie, mimo że – powtarzam – nie jestem religijnie zorientowany.

Przed przylotem do Polski zapytałem starszego kolegę, Roberta Korzeniowskiego, jak mam się nastawić do tego wszystko, co będzie się teraz wokół mnie działo; bo zdawałem sobie sprawę, że świat się jednak zmieni – będzie medialna wrzawa, wywiady, gratulacje, zapraszanie przez wszystkich, masa mniej lub bardziej dziwnych propozycji.

Ale nie było tragedii, generalnie wspominam to jako naprawdę miłe chwile.

Przyjął nas oczywiście prezydent Poznania. Dostałem kolorowy telewizor i parasolkę z logiem Poznania. Potem także z hukiem ogłoszono, że miasto przekazało mistrzowi mieszkanie; po latach musiałem się ze „swojego” lokum wyprowadzić, bo okazało się, że mogłem sobie w TBS-ie tylko pomieszkiwać…

* Fragmenty przygotowywanej do druku autobiografii Szymona Ziółkowskiego „Ale Ziółko!”.

Fot. Norbert Barczyk/PressFocus