Mucha nie siada. Mój powrót na Śląski, czyli demony przepędzone

Moje demony się nie ziściły – choć klapnąłem na samej górze w najwyższym rzędzie, a mimiki Lewandowskiego nie sposób było dostrzec, to dywan murawy oślepił mnie swoją zielenią. Jesienią oglądałem już stadion od środka – choć pusty, sprawiał wrażenie przytulnego – ale dopiero wieczór 27 marca utwierdził mnie w przekonaniu, że to jest obiekt na swój sposób cudowny.

Pomijając nawet fakt, że reprezentacja Nawałki musiała dopiero zawitać do Chorzowa, by zakończyć nieudaną serię gier w Warszawie, Gdańsku i Wrocławiu. Warto było czekać, bo to był ten pierwszy raz; warto było, bo Mazurek Dąbrowskiego z 50 tysięcy gardeł to doznanie jedyne w swoim rodzaju; warto było, bo gol Piotra Zielińskiego w 92 minucie to kwintesencja futbolowej poezji. Było jak w najlepszych czasach młodzieńczego podwórka: gdy w mgnieniu oka nasza drużyna wszystko zaprzepaściła, piłkę wziął synek – geniusz i strzelał do skutku, aż bramkarz rywali mógł tylko bezradnie rozłożyć ręce, a my rzucić mu się w ramiona… Jak tu nie wierzyć w magię?

Wszystko, co zdarzyło się tego wieczora dla kogoś takiego jak ja – szczyla fetującego główkę Buncola z NRD w roku 1981 roku, zatrwożonego obserwatora fruwających kawałków betonu w roku 1993, czy świadka awansu na mundial drużyny Engela, a potem Puszczaka-Kuszczaka z kopyta anonimowego Kolumbijczyka – składa się na wiarę w nową rzeczywistość, która musi być już lepsza. To oczywiście trochę jej zaklinanie, ale jeżeli istnieje coś takiego jak dziejowa sprawiedliwość, to za wszystkie dramaty i upokorzenia ostatnich dekad Śląski zasłużył sobie na wieczne miłosierdzie.

Dziś już nie ma sensu roztrząsać, czy lepiej było wyburzyć resztki starego Śląskiego i budować wszystko od fundamentów, włącznie z podziemnym parkingiem, który być może rozwiązałby żywotny problem komunikacji; ale myślę, że tylko w pewnym stopniu. Każdy, kto płacił kiedyś trzy dychy za miejsce pod krakowską Tauron Areną, też musi się wzdrygnąć. Co oczywiście nie oznacza, że tematu nie ma. Wróci za każdym razem – oby już latem, gdy niebieską bieżnią zawładną lekkoatleci.

Dziś trudno mi sobie jednak wyobrazić, że nożna reprezentacja nie zawita jesienią na Śląski jeszcze choć na jeden mecz Ligi Narodów; bo jeżeli nie stolica, to gdzie – pytam się? Gdańsk był pustawy na Meksyku i przegrał swoją szansę; Wrocław – przykro mi – macie piękne Stare Miasto, ale tam jest jakaś żyła klęski, datowana od czeskiego koszmaru z Euro 2012; i co jeszcze – Poznań, Kraków, eee, no nie ta skala…

Od Zbigniewa Bońka nie udało się na razie wyegzekwować wiążącej deklaracji, ale myślę, że jest świadom ogromnego potencjalnego rozczarowania, gdyby zdecydował „po innej linii”, nawet jeżeli nazwa „Kocioł czarownic” wydaje mu się infantylna. Ale przecież ze wszystkim nie trzeba się zgadzać z prezesem, prawda? A nawet prezes musi czasem spojrzeć nagiej prawdzie w oczy, że Śląski to znowu jest King!