75 lat „Sportu”. Wujek, popatrz: 2:1 dla naszych

Nie wiem, co trzeba było zrobić, żeby zapracować na „piątkę” w „Złotych butach”! Tak naprawdę jednak dziennikarze „Sportu” zawsze znali się na swojej robocie – Eugeniusz Lerch wspomina swoje 70 (i więcej) lat z naszym dziennikiem.


Od najmłodszych lat „Sport” był czytany przeze mnie regularnie. Pochłaniałem go od deski do deski, czytając wszystko – nie tylko teksty o piłce nożnej. Był dzięki temu swoistą inspiracją, żeby zostać sportowcem. Merytoryczni dziennikarze – Tadeusz Bagier, Tadeusz Maliszewski, Karol Weisberg, Mieczysław Szymkowiak, Stanisław Penar, a później i wielu innych – przekazywali opis widowisk sportowych w pięknym stylu i rysowali obraz świata w niezwykłym częstokroć ujęciu. Walka, konkurencja, krew, pot, ale i opis zagranicy, gdzie tak trudno było w tamtym czasie wyjechać – to były te argumenty, które lokowały „Sport” nawet w oczach kilku-, kilkunastoletniego człowieka w zestawie najważniejszych tytułów prasowych. W późniejszym okresie, już jako zawodnik ligowy, z wypiekami na twarzy oglądałem noty wystawione mi przez dziennikarzy; często bywały one nawet przedmiotem dyskusji i analiz trenerów prowadzących drużynę, w której grałem” – zawsze zazdrościłem Eugeniuszowi Lerchowi, mistrzowski Polski w barwach Ruchu z 1960 roku, nie tylko umiejętności formułowania myśli, ale przede wszystkim dyscypliny, która przez lata kazała mu najważniejsze zdarzenia i refleksje notować. Dlatego choć „Elek” – mogę sobie pozwolić na taką poufałość, skoro sam jakiś czas temu zaproponował taką formę wzajemnych kontaktów – już od ośmiu dekad cieszy się pięknem tego świata, z łatwością przywołuje dziś z pamięci nawet najodleglejsze w czasie incydenty i spostrzeżenia. Wystarczy, że sięgnie na odpowiednią półkę, wyciągnie z niej odpowiedni zeszyt i… już cofa się – niczym przy użyciu wehikułu czasu – do epoki, o którą pyta rozmówca. Nie inaczej jest również z zakładką „sport” – a raczej „Sport”. W zasadzie nie wiadomo dokładnie, w którym momencie życia zapisał tych kilka zdań zacytowanych na wstępie. Wiadomo, że oddają Jego stan ducha w tamtym momencie, a przy okazji – kreślą miejsce 75-latka (mowa o gazecie…) w Jego curriculum vitae.

Ujął pan to poetycko – nie da się ukryć. No to ja – dla kontrapunktu – zapytam bardzo prosto: pamięta pan pierwszy numer „Sportu”, który wpadł w pańskie ręce?

Fot. Przemek Charatymowicz/PressFocus

Eugeniusz LERCH: – Dobrze pan to określił: wpadł. Chyba wtedy nie kupiłem go świadomie, raczej „podglądnąłem” u kogoś. Miałem 10 lat, byłem akurat na koloniach gdzieś nad morzem, i zobaczyłem pierwszą stronę gazety „Sport”. Nie mogłem uwierzyć, gdy przeczytałem, że Ruch – mój ukochany Ruch, z Gerardem Cieślikiem w składzie, absolutnym idolem – przegrał w Poznaniu z jakimś ZZK, czyli dzisiejszym Lechem, 4:8. Zdziwiłem się faktem, że liga już gra – bo raczej zaczynała później rozgrywki, ale jeszcze bardziej zaskoczył mnie ten wynik. „To niemożliwe – pomyślałem. – Ktoś w gazecie się wygłupia, albo źle napisali”. Niestety, akurat wtedy nie był to żaden chochlik drukarski. „Niebiescy” naprawdę tyle przegrali.

I ten „Sport” zawsze przynosił panu tak złe wieści?

Eugeniusz LERCH: – Ależ skąd! Czasem pozwalał „utrzeć nosa” starszym. Choćby wtedy, gdy – siedząc w kącie pokoju – słuchałem rozmowy taty z wujkiem na temat chorzowskich piłkarzy. „Ci ruchowcy obecni w piłkę grać nie potrafią” – mówili obaj, bo pamiętali jeszcze boiskowe wyczyny Peterka, Wodarza, Wilimowskiego, Dziwisza. „W Poznaniu na pewno nie wygrają. Tam mają lepsze powietrze, niż na tym naszym czarnym Śląsku” – dodawali. A mnie ta krytyka wkurzała. Pobiegłem na dworzec kolejowy w Batorym; tam był kiosk – chyba jedyny w Chorzowie – do którego już późnym wieczorem trafiała gazeta datowana na następny dzień.Wtedy też już była. Więc ja pierwszy w rodzinie wiedziałem, że Ruch akurat wygrał w Poznaniu z Wartą! „Wujek, popatrz: 2:1 dla naszych” – oznajmiłem dumnie, przynosząc gazetę do domu (zdarzyło się to w marcu 1950, na inaugurację nowego sezonu – dop. DaL).

Parę lat później „Sport” zaczął też na swych łamach pisać o Eugeniuszu Lerchu!

Eugeniusz LERCH: – No… to prawda. Do dziś wśród wielu wycinków prasowych przechowuję ten szczególny: „Wysoki lot naszych Orląt. Wspaniały hat-trick Lercha”.

Czyżby rok 1960 i wygrana młodzieżówki 3:0 w Cottbus z rówieśnikami z NRD?

Eugeniusz LERCH: – Zgadł pan!

Środkowy napastnik miał wczoraj dobrze nastawiony celownik, toteż aż trzykrotnie po jego potężnych strzałach piłka lądowała w siatce” – pisał „Sport”.

Eugeniusz LERCH: – Tak było. Choć – jak sobie przypominam – radość po meczu mieszała się… z bólem. Zostałem przez rywali mocno pokopany, zwłaszcza piszczel był w opłakanym stanie.

Ja z kolei „wygrzebałem” z archiwum jeszcze jeden nagłówek: „Koncert chorzowskiego ataku pod batutą Lercha”. Pamięta pan?

Eugeniusz LERCH: – A to, zdaje się, po meczu z Odrą Opole?

Owszem, 4:1 dla Ruchu.

Eugeniusz LERCH: – Sprawdził pan, jaką notę dostałem wtedy od dziennikarza?

Nie.

Eugeniusz LERCH: – No właśnie. „Czwórkę” chyba, w skali 1-5. Nie wiem, co trzeba było wtedy zrobić, żeby zapracować na „piątkę” (śmiech)! Tak naprawdę jednak dziennikarze „Sportu” zawsze znali się na swojej robocie. Choć nie da się ukryć, że czasami w szatni psy na nich wieszaliśmy zespołowo i… ja indywidualnie też.

No to o tym zespołowym pogadajmy najpierw…

Eugeniusz LERCH: – Ależ proszę bardzo. Strasznie nas wkurzało – autentycznie nas wszystkich w szatni – gdy najniższe oceny w drużynie dostawał Zygmunt Pieda. On w oczach redaktora Bagiera zawsze wypadał źle. Doszło nawet do tego, że trener Janos Steiner zaprosił dziennikarza do klubu i cierpliwie tłumaczył mu, że Zyga ma specyficzne zadania na boisku. „Występuje w II linii, czasem musi zwolnić grę, dokładnie rozprowadzić piłkę. To nie oznacza, że spisuje się słabo. Ma po prostu zadania, o których wy nie wiecie” – klarował. I co? I za tydzień Pieda znów dostał najsłabszą notę w drużynie!

A pan to się na kogoś za swoją notę wkurzył?

Eugeniusz LERCH: – A i owszem. To był wyjazd do Mielca, wygraliśmy tam 2:1, strzeliłem gola bodaj już w 1 minucie (dokładnie w 3. – dop. DaL). Był na tym spotkaniu – wracał nawet z nami na Śląsk autobusem – redaktor Weisberg. Dużo było radości w autokarze, opowieści o tym, jak cenny to wynik. A następnego dnia rano… nie mogłem uwierzyć oczom, gdy zobaczyłem „jedynkę” przy moim nazwisku! Strasznie się zezłościłem.

I co pan z tym zrobił?

Eugeniusz LERCH: – A co mogłem zrobić? W tamtych czasach dziennikarz to był „ktoś”.

Fot. Marcin Bulanda/PressFocus

Nie to co teraz?

Eugeniusz LERCH: – No właśnie… W tym samym sezonie wpakowałem hat-tricka – i to już w pierwszej połowie – Edwardowi Szymkowiakowi z Polonii. Zmieniono go w przerwie, skończyło się remisem 3:3, ale i nawet wtedy nie zobaczyłem przy swym nazwisku maksimum, czyli „piątki”.

No to jaką najwyższą notę pan dostał?

Eugeniusz LERCH: – Zdziwi się pan. To była… „siódemka”. Tyle że od tureckiej prasy, podczas tournée Ruchu po tym kraju. Ale oni wtedy już oceniali od 1 do 10, co „Sport” zaczął robić dopiero wiele lat później. Niewykluczone zresztą, że na podstawie pomysłu zaczerpniętego z tureckich gazet, które wtedy przywieźliśmy znad Bosforu.

Dziennikarz to był „ktoś” – powiedział pan przed chwilą. Ale nawiązał pan kontakty z którymś z redaktorów „Sportu”?

Eugeniusz LERCH: – Już po zakończeniu kariery blisko mi było do Staszka Penara. Wcześniej – bywali u mnie w domu, na sesjach zdjęciowych i wywiadach – fotoreporter Jerzy Bydliński oraz Zbigniew Łagódka. Przygotowywali wtedy materiał o mistrzu Polski Anno Domini 1960 – czyli o Ruchu oczywiście. Jakiż ja błyskotliwy wtedy byłem (śmiech)!Pytali mnie, czy – wzorem Ryszarda Wyrobka, grywającego na akordeonie – jest w drużynie ktoś, kto gra na jakimś instrumencie. A ja im wtedy pokazałem… magnetofon szpulowy i powiedziałem: „My teraz gramy na czymś takim”…

No i brawo – za przytomność umysłu!!!

Eugeniusz LERCH: – „Sport” nie tylko pisał o mnie. Pomagał mi w wielu kwestiach. Pasjonowałem się ligą angielską, grałem w zakłady piłkarskie. By szybciej sprawdzić kupon, telefonowałem często do redakcji, by zapytać o rezultaty meczów, nim jeszcze w poniedziałek ukazały się w gazecie. Było w waszym zespole paru fanatyków angielskiej piłki i ekspertów od niej. Ot, choćby Rafał Zaremba, z którym kontakt – jako naczelnikiem Wydziału Kultury i Sportu Urzędu Miejskiego w Chorzowie – mam do teraz. Szanuję sobie takie znajomości. Bardzo cenię sobie – za pióro i osobowość – także Andrzeja Grygierczyka. Zapadła mi w pamięć niezwykle głęboka rozmowa z nim, krótko po śmierci Gerarda Cieślika. Miałem wtedy wrażenie, że to nie wywiad, a po prostu „wspominki” dwóch osób, które tak samo mocno szanowały „małego łącznika”, ale wielkiego sportowca.

Którego z obecnych autorów „Sportu” pan ceni?

Eugeniusz LERCH: – Wielu. Ale wymienię jednego: Michała Zichlarza. Poznałem go bliżej, bo… był moim podopiecznym w AKS-ie Chorzów! Utalentowany dziennikarz wtedy jawił się utalentowanym stoperem. Kreował nowoczesną grę – dobrze wyprowadzał piłkę, przy stałych fragmentach chodził do przodu, strzelał ważne bramki. W Radzionkowie na przykład – aż dwie, co pozwoliło nam uratować remis 3:3. Ale już wtedy widziałem, że ciągnie go do pisania. Po którymś z treningów AKS-u cierpliwie czekał na mnie na boisku – tylko po to, bym wprowadził go na ligowy mecz Ruchu. Koniecznie chciał zobaczyć bowiem, jak wygląda pomeczowa konferencja prasowa. I chyba – mimo braku prasowej akredytacji – na tę konferencję się wkręcił. Do dziś lubię czytać jego teksty.

Czytuje pan wciąż „Sport”?

Eugeniusz LERCH: – A jakże by inaczej? Do samego końca czytałem w latach 90. „Sport Śląski”, bo zaglądaliście na boiska niższych lig, w których pracowałem. I tak samo dziś sięgam po „Sport”. Mam nadzieję, że – jak Ruch – nigdy nie zginie. Tego wam życzę.

Fot. ruchchorzow.com.pl