75 tysięcy widzów na III lidze? Był taki mecz!

Spotkanie z Koreą Południową – to pierwsza wizyta reprezentacji azjatyckiej na tym obiekcie w jego 62-letniej historii – ściągnęła na trybuny ponad 53 tysiące widzów. Oczywiście tylko stadion Narodowego Centrum Sportu w Warszawie równać się może pod względem pojemności z „Kotłem czarownic” po liftingu. Warto jednak pamiętać, że nie bez przyczyny obiekt ów przez lata nazywano również „chorzowskim gigantem” czy „śląskim stutysięcznikiem”.

To nie była rzadkość

100 tysięcy widzów na jego trybunach nie było wcale rzadkością. Legendarny Jan Ciszewski w trakcie transmisji z meczu Polska – Anglia w 1973 mówił nawet o 130 tysiącach kibiców. To akurat była przesada – ten odnotowywany oficjalnie rekord należy do pucharowego starcia Górnika Zabrze z Austrią Wiedeń. Dokładnej liczby tych, którzy wówczas zdołali nabyć bilety i wejść na stadion, nie sposób podać. Przyjmuje się, że widzów było ok. 107 tysięcy. To oczywiście historyczny rekord piłkarskiej widowni w kraju.

Grano tu również mecze ekstraklasowe – przy widowni przekraczającej 80 tysięcy (85 tysięcy w roku 1973 podczas konfrontacji Ruchu z Gwardią Warszawa), toczono przy wypełnionych trybunach finałowe boje o Puchar Polski (70 tysięcy w roku 1963, na meczu Zagłębie Sosnowiec – Ruch). I oczywiście na Stadionie Śląskim pobity też został krajowy rekord wszech czasów, jeśli chodzi o frekwencję na meczu o mistrzostwo… trzeciej ligi! Było oczywiście trochę przypadku w owym rekordzie – o czym za chwilę – ale i tak wydarzenie owo warte jest przypomnienia. Cofnijmy się zatem o blisko 58 lat…

Baraż przed barażami

… by przyjrzeć się tłumom zmierzającym na chorzowski obiekt w letnie południe. 22 lipca od kilku lat był już najważniejszym dniem roku dla komunistycznego reżimu, rządzącego krajem po II wojnie światowej. W Święto Odrodzenia Polski rzucano na rynek deficytowe towary, państwowi „KaCykowie” (członkowie Komitetu Centralnego PZPR) pozdrawiali zaś rodaków podczas festynów i „igrzysk” organizowanych dla przykrycia niedostatków tzw. gospodarki planowej.

Nie inaczej było i w 1960, kiedy na ten dzień pierwotnie zaplanowano na Stadionie Śląskim – wśród paru atrakcji rekreacyjnych – również ekstraklasowy mecz Górnika (aktualnego mistrza) z Legią. Tydzień wcześniej jednak swoje rozgrywki zakończyła grająca w dwóch grupach liga śląska (wówczas III szczebel rozgrywkowy).

Dla przypomnienia: ówczesny system rozgrywek przewidywał, że mistrzowie trzecilioligowych rozgrywek regionalnych przez kilka kolejnych miesięcy (!) toczyli dwuetapowe barażowe boje o awans do II ligi. Prawo występu w tych barażach zapewniły sobie Szombierki, które zdominowały rozgrywki grupy pierwszej ligi śląskiej. W grupie drugiej do ostatniej kolejki „łeb w łeb” szły z kolei jedenastki AKS-u Chorzów i Siemianowiczanki. I po 22 kolejkach miały ten sam dorobek: 31 „oczek”.

Ówczesny regulamin przewidywał w takiej sytuacji dodatkowy mecz; w myśl przepisów ani bilans bramkowy z całych rozgrywek (lepszy mieli chorzowianie), ani bezpośrednie spotkania (obydwa wygrali siemianowiczanie) nie rozstrzygały kwestii pierwszeństwa! Włodarze śląskiej piłki z miejsca zaproponowali więc, by ową potyczkę rozegrać właśnie 22 lipca w „Kotle czarownic”, jako przedmecz starcia zabrzan z warszawianami.

„W laciach” z Góry Wyzwolenia

Oba zespoły do Chorzowa miały blisko. „Akaesiacy” mogli zresztą ze swej siedziby przyjść na mecz „w laciach”: Stadion Śląski od ich obiektu na Górze Wyzwolenia dzieliło przecież kilkaset metrów. Warto w tym miejscu nadmienić, że obiekt „Zielonych koniczynek” – uroczyście otwarty w 1927 przez samego prezydenta Ignacego Mościckiego – miał już u progu lat 60. wspaniałą (i dramatyczną…) historię. W momencie inauguracji był jednym z najpiękniejszych i najbardziej funkcjonalnych stadionów, nie tylko na Górnym Śląsku.

Boisko z trybuną odkrytą na 6 tys. miejsc i zadaszoną (2 tys.), budynek administracyjny z kawiarnią i restauracją, szatnie dla zawodników, boisko do koszykówki i… palanta, dwa baseny (w tym jeden o wymiarach olimpijskich). No i bieżnia lekkoatletyczna, po której biegali przed wojną m.in. Janusz Kusociński i Paavo Nurmi, a na murawie dyskiem rzucała Halina Konopacka. Słowem – prawdziwa perełka.

Potem była jednak wojenna zawierucha, po niej zaś – nieciekawy dla „burżuazyjnego” (bo przed wojną sponsorowanego przez rzemieślników i drobnych przedsiębiorców) klubu czas nowej władzy. AKS – wicemistrz ekstraklasy z 1937 roku i dwukrotny brązowy medalista „nieligowych” – mistrzostw Polski (1946, 1947) ostatecznie spadł z najwyższej klasy rozgrywkowej w 1954 roku.

Dzień degradacji – która dopełniła się w wyjazdowym meczu w Łodzi – przyniósł też dramat innej natury. Kiedy piłkarze dojeżdżali na macierzysty stadion, zastali już tylko dogasające zgliszcza słynnej drewnianej trybuny krytej… Miejska legenda głosi (do dziś), że ów pożar był wynikiem frustracji najwierniejszych fanów. Ale nie od rzeczy przypomnieć będzie, że w ramach klubu działała też sekcja motorowa, mająca swe pomieszczenia i warsztaty na obiekcie. A w oparach benzyny o przypadkową iskrę nietrudno – i tragedia gotowa…

Burgund i cienkusz

W 1960 obiekt AKS-u – objętego dwa lata wcześniej patronatem Huty Kościuszko – przechodził już modernizację, ale „Zielone koniczynki” swoje mecze na nim rozgrywały. Zazwyczaj w obecności 3-4 tysięcy widzów. Na potyczkę z Siemianowiczanką – czołowym wówczas zespołem regionu; rok wcześniej zespół wygrał jedną z grup ligi śląskiej i walczył w barażach (nieskutecznie, niestety) o awans do II ligi – „w prezencie” dostali widowisko na Stadionie Śląskim!

Tego dnia na trybunach zjawiło się – wedle różnych źródeł – od 56 do 75 tysięcy widzów! Na pierwszym meczu – tym trzecioligowym – było ich nieco mniej; dla większości główną atrakcją dnia miało być przecież starcie Górnika z Legią. Życie płata jednak różnego rodzaju figle. „III-ligowy burgund i cienkusz z ekstraklasy. Kadrowicze na drugim planie chorzowskiego dwumeczu” – brzmiał opisowy tytuł do stadionowych wydarzeń na łamach „Sportu”. Choć Górnik – po dwóch golach Romana Lentnera – pokonał legionistów 2:0, więcej miejsca zajęła u nas relacja z przedmeczu.

„Zarówno AKS, jak i Siemianowiczanka stworzyły w dwugodzinnym, dramatycznym maratonie prawdziwą ucztę piłkarską, w której było wszystko, czego pragną smakosze futbolu” – pisaliśmy entuzjastycznie, a wtórowała nam „Trybuna Robotnicza”.

Archiwum

„Publiczność nie zawiodła się przede wszystkim dzięki aktorom pierwszego meczu. Wszyscy ci, którzy (…) byli po raz pierwszy świadkami meczu III ligi, nie mogli wyjść ze zdumienia: gra była bardzo ładna i stała na wysokim poziomie” – oceniali koledzy po fachu z „TR”.

Łabędzi śpiew „Zielonych koniczynek”

Bohaterem ekipy siemianowickiej był doświadczony bramkarz Siemianowiczanki, Hubert Breguła. Wybronił wiele stuprocentowych sytuacji, ale – przekorny jest piłkarski los… – w dogrywce usunął go w cień jego vis-a-vis. Henryk Pietrek – wychowanek Konstalu Chorzów, który ledwie kilka miesięcy wcześniej znalazł się w AKS-ie po fuzji tych klubów – w 100 minucie obronił rzut karny wykonywany przez kapitana rywali, Zygmunta Mamoka!

Ten fakt jeszcze „podkręcił” chorzowian, którzy – za sprawą uderzenia Skupienia w 107 minucie – rozstrzygnęli losy rywalizacji na swą korzyść. „Piontek, Pytel, Spodzieja, Mrugała – kierownik sekcji piłkarskiej AKS-u na łamach „Sportu Śląskiego” wymieniał nazwiska legendarnych reprezentantów kraju z lat minionych – często wpadają do klubu. Teraz są dumni, że ich następcy powalczą o II ligę”.

AKS – po wspomnianym spadku z ekstraklasy (1954) – cztery lata później pożegnał się też z jej zapleczem. W owym 1960 „Zielone koniczynki” właściwie jeden jedyny raz od tamtej pory dostali szansę gry o powrót na szczebel centralny. Po pokonaniu Szczakowianki, chorzowianie przebrnęli też pierwszą rundę barażową (Skra Częstochowa i Błękitni Kielce). W decydującej fazie zmagań, w gronie sześciu drużyn zajęli jednak piąte miejsce, a awans do II ligi wywalczyły jedynie dwie najlepsze: Arka Gdynia i Lublinianka.

Siemianowiczanka jeszcze przez parę lat utrzymywała się w czołówce ligi śląskiej. Zresztą paru jej piłkarzy wkrótce zawitało do ekstraklasy. Andrzej Strzelczyk na przykład przez kilka lat był podporą GKS-u Katowice. Zaś Zygmunt Maszczyk – w 1960 miał 15 lat, więc niewykluczone, że 22 lipca zasiadł na trybunach Śląskiego w kilkudziesięciotysięcznym tłumie – który ledwie parę miesięcy później dokooptowany został do pierwszej drużyny siemianowickiego klubu, stał się wkrótce jedną z największych legend chorzowskiego Ruchu.

Wspomniany „akaesiak”, Henryk Pietrek, takiego statusu może się przy Cichej nie dorobił, ale tytuł mistrzowski z „Niebieskimi” ma. Przypieczętował go zaś w czerwcu 1968 roku meczem z Górnikiem Zabrze, który Ruch wygrał 3:1 na… Stadionie Śląskim, w obecności 80 tysięcy widzów! Historia w jego przypadku zatoczyła (piękne) koło.

 

Czy wiesz, że…

* Trenerem AKS-u był w tym spotkaniu Erwin Nyc, katowiczanin, który w latach 30. reprezentował barwy Polonii Warszawa, i jako jej zawodnik brał udział m.in. w mundialowym debiucie Polaków – słynnym 5:6 z Brazylią w Strasburgu.

* Zespół Siemianowiczanki prowadził z kolei Maksymilian Gebur – trzykrotny mistrz Polski w szeregach chorzowskiego Ruchu (1951-1953). W szeregach drużyny z Pszczelnika występował jego młodszy brat, Alojzy.