A Legii nie dał rady…

Virgil van Dijk, obrońca Liverpoolu, to obecnie najjaśniej świecąca gwiazda reprezentacji Holandii.


Była końcówka lipca 2014 roku. W trzeciej rundzie eliminacji LM mistrz Polski, czyli drużyna warszawskiej Legii, mierzyła się z Celtikiem Glasgow. Pierwsze spotkanie rozgrywano w stolicy i chcielibyśmy takie występy polskich drużyn w europejskich pucharach oglądać codziennie. Mimo iż zespół ze Szkocji jako pierwszy strzelił gola, to później na placu gry panowała tylko nasza ekipa. Legia grała kapitalnie i jeszcze przed przerwą, za sprawą dwóch trafień Miroslava Radovicia, objęła prowadzenie. W końcówce spotkania najpierw do siatki trafił Michał Żyro, a już w doliczonym czasie gry wynik spotkania ustalił Jakub Kosecki. Skończyło się 4:1. W rewanżu, spotkanie rozegrano w Edynburgu, drużyna „wojskowych” wygrała 2:0, ale następnie wydarzyło się coś, czego wszyscy związani z warszawskim klubem nie potrafią do dziś zapomnieć. Okazało się bowiem, że w barwach mistrza Polski zagrał nieuprawniony zawodnik, Bartosz Bereszyński. Decyzja UEFA mogła być tylko jedna – Celtic otrzymał walkowera i awansował do ostatniej fazy kwalifikacji LM.

Pierwszy transfer za grosze

Mało kto wówczas przyglądał się jednemu z zawodników mistrza Szkocji. Na środku obrony w zespole „The Bhoys” wystąpił rosły 23-latek z Holandii, Virgil van Dijk. Do Celtiku trafił rok wcześniej z Groningen. Było to w lipcu 2013 roku, a klub z Glasgow zapłacił za niego… grosze. 2,75 milionów euro dziś wydaje się kwotą wręcz rozrywkową, biorąc pod uwagę fakt, że mówimy o zawodniku, który uchodzi obecnie za najlepszego środkowego obrońcę na świecie. Umiejętności, pewność siebie i łatwość w podejmowaniu ważnych decyzji. Takie atuty bardzo szybko zostały dostrzeżone przez przedstawicieli Southamptonu. Klub z Premier League, w ostatnim dniu trwania letniego okienka transferowego 2015 roku, zapłacił Celtikowi 15,7 milionów euro. Tym samym Virgil van Dijk został graczem zespołu angielskiej ekstraklasy i praktycznie z marszu wywalczył sobie miejsce w wyjściowym składzie.

W drużynie „Świętych” występował do końca 2017 roku. Został wówczas sprzedany do Liverpoolu, a cała transakcja wzbudziła niemałe emocje. Ekipa z Anfield Stadium zapłaciła bowiem za holenderskiego piłkarza aż 84,65 mln euro i został on wówczas najdroższym obrońcą w historii futbolu. Rekord ten pobity został dopiero dwa lata później, kiedy Manchester United zapłacił za Harry’ego Maguire’a 90 mln euro. O ile jednak transfer Anglika nie wzbudził specjalnych emocji, o tyle w przypadku Holendra było zupełnie inaczej. Niektórzy pukali się w głowę i zarzucali „The Reds”, że przepłacili i to zdecydowanie.

Bayern zdołał wyeliminować

Od samego początku zatem Virgil van Dijk miał na Anfield Stadium pod górkę. Każde z jego zagrań było monitorowane, ale bardzo szybko okazało się, że Juergen Klopp i kierownictwo klubu miało rację, wykładając za niego tak olbrzymie pieniądze. Już w pierwszym sezonie van Dijk pokazał się ze znakomitej strony, a w kolejnej kampanii całkowicie zaanektował miejsce na środku obrony w Liverpoolu. W sezonie 2018/19 rozegrał komplet meczów w Premier League. Wystąpił w 38 spotkaniach i strzelił 4 gole. Liverpool przegrał jednak batalię o mistrzostwo Anglii z Manchesterem City, ale ważniejsze było to, co udało się osiągnąć w Lidze Mistrzów. „Czerwoni” w rozgrywkach międzynarodowych wcale nie szli, jak burza i do fazy pucharowej awansowali – kosztem Napoli – w ostatniej chwili. Co było później? W 1/8 finału Liverpool zmierzył się z Bayernem Monachium. Doszło wówczas do konfrontacji, której w najbliższy piątek nie będziemy świadkami, bo Roberta Lewandowskiego w składzie reprezentacji Polski zabraknie. W pierwszym meczu – na Anfield Stadium – było bezbramkowo, ale w rewanżu na Allianz Arenie angielski zespół udowodnił swoją wyższość. Wygrał 3:1, a jedną z bramek – tę na 2:1 – zdobył Virgil van Dijk. Warto przypomnieć, że dla „Lewego” – w konfrontacji z holenderskim obrońcą – mecz ten przypominał drogę przez mękę. Niemniej do dziś panują niezgodne opinie, że po niezbyt czystym zagraniu właśnie na polskim napastniku Bayernowi nie należał się rzut karny.

MVP finału

Sędzia jednak nie wskazał na 11 metr i to drużyna z Premier League awansowała do kolejnej fazy, której było jej łatwiej. Liverpool zmierzył się z FC Porto. Pierwszy mecz – przed własną publicznością – wygrał 2:0, a w rewanżu nie pozostawił „Smokom” złudzeń. Triumfował 4:1, a van Dijk kolejny raz wpisał się na listę strzelców. W półfinale rywalem Liverpoolu była Barcelona i po porażce 0:3 na Camp Nou nawet najwięksi optymiści nie sądzili, że drużynie z Anglii uda się awansować do decydującej rozgrywki. Tymczasem zespół Juergena Kloppa rozegrał fenomenalny rewanż. Wygrał 4:0 i zameldował się w finale, w którym – na Wanda Metropolitano w Madrycie – starł się z Tottenhamem. Najlepszym zawodnikiem spotkania okrzyknięto właśnie Virgila van Dijka, choć tym razem gola nie strzelił, a świetnie w bramce „The Reds” spisywał się Alisson.


Przeczyta jeszcze: Miło widzieć w kadrze nowe twarze


Holenderski obrońca idealnie jednak dowodził grą defensywną Liverpoolu i tytuł MVP finału Ligi Mistrzów otrzymał zasłużenie. Wygrywając trofeum spełnił swoje wielkie marzenie. A pomyśleć, że – gdy był w wieku juniorskim – pracował na pół etatu w restauracji, gdzie zmywał naczynia. Był wówczas zawodnikiem akademii Willem II Tilburg, gdzie początkowo występował na pozycji prawego obrońcy. To właśnie w tym klubie został przesunięty na środek, ale ostatecznie w Tilburgu uznano, że nie rokuje nadzwyczajnie. Dlatego za darmo oddano go do Groningen.

Był bliski śmierci

Występując w tym zespole Virgil van Dijk był bliski… śmierci. W sezonie 2011/12, kiedy zdołał wywalczyć sobie miejsce w składzie, poważnie zachorował. Przyjęto go do szpitala z zapaleniem otrzewnej i zatruciem nerek.

– Widziałem jedynie wiszące nade mną rurki. Moje ciało gniło i nie mogłem nic zrobić. Przez myśl przechodziły mi najgorsze wizje – opowiadał o walce o zdrowie holenderski obrońca, któremu zupełnie nieobca jest gra w… ataku. Właśnie w czasach występów dla Groningen bywały mecze, w których – z konieczności – występował w pierwszej linii. Jego ówczesny trener, Pieter Huistra, dziś opowiada o tym na zupełnym luzie. – Powiedziałem Virgilowi, że zagra w ataku. Jego reakcja była zupełnie naturalna. Powiedział OK, nie ma problemu – oto opinia byłego szkoleniowca Groningen.

Virgil van Dijk uchodzi dziś za największą gwiazdę reprezentacji Holandii. Niektórych kibiców może to lekko dziwić, bo przecież Holendrzy zawsze słynęli głównie z piłkarzy ofensywnych. Tymczasem ciągle mówimy o środkowym obrońcy. Nie jest tak, że w historii holenderskiego futbolu takich zawodników brakowało. Wprost przeciwnie, niemniej nie byli oni postaciami pierwszoplanowymi. Tym razem jest nieco inaczej. Virgil van Dijk to aktualnie najbardziej rozpoznawalny piłkarz z Niderlandów. Fachowy portal transfermarkt.de wycenia go na 80 milionów euro, choć nie ma wątpliwości, że Liverpool – przynajmniej w najbliższym czasie – tego zawodnika nie sprzeda.


CZY WIESZ, ŻE…

Virgil van Dijk od 2018 roku nie nosi nazwiska na klubowej koszulce. Nad numerem widnieje tylko jego imię. Powiązane jest to z tym, że zawodnik nie utrzymuje kontaktów z ojcem. Van Dijk senior, gdy obecny gracz Liverpoolu i kapitan reprezentacji Holandii był dzieckiem, opuścił rodzinę. Piłkarz nie wybaczył ojcu takiego postępowania.


Na zdjęciu: Virgil van Dijk (z lewej) miał już okazję mierzyć się z Robertem Lewandowskim. Tym razem obaj panowie nie staną naprzeciw siebie.
Fot. PressFocus