Alfabet Huberta Kostki

80 lat kończy dzisiaj jeden z najlepszych bramkarzy w historii polskiej piłki Hubert Koska. To nietuzinkowa postać. Jedna z bramkarskich legend reprezentacji Polski i Górnika, który później okazał się równie wybitnym trenerem, sięgając po niespodziewane mistrzostwo Polski z Szombierkami, a potem dwa razy z Górnikiem. Zawsze chodził swoimi ścieżkami, zawsze miał swoje zdanie. To wielka osobowość polskiego i śląskiego futbolu. Oto alfabet pana Huberta.


A – jak angielski futbol

Kiedy jechaliśmy na rewanżowy mecz z Tottenhamem we wrześniu 1961 roku w Pucharze Europy, to byłem przerażony. „Kurczę pieczone! Byleby nie grać na Wyspach Brytyjskich”. Potem, kiedy poznałem już ich styl, to najlepsze mecze miałem właśnie tam. Jak losowaliśmy Anglików, to się cieszyłem. Oni zawsze mieli jednego środkowego napastnika, który w pikę dobrze nie potrafił może grać, ale miał dwa metry wzrostu, sto kilo wagi i dobrze grał w powietrzu. Jego zadaniem było zgrywanie piłek, bo oni grali wtedy tak: piłka do boku, wrzutka, a ten środkowy skakał i zgrywał wszystko głową. W Tottenhamie był taki Smith, 188 cm wzrostu.

Pamiętam jeden z meczów kontrolnych akurat z Aston Villa, też mieli takiego wysokiego napastnika, przy którym ja wyglądałem jak trampkarz. Tam też pierwsza piłka do boku, centra i jak ten ich środkowo wpieprzył we mnie, to myślałem, że mam wszystko połamane. Zaczęli mnie cucić, podbiegają, a on – jeszcze do dziś widzę ten jego uśmiech na twarzy – przyszedł do mnie i powiedział „sorry”. Trenerzy pytali czy nie dokonać zmiany, bo gra była sparingowa, ale ja pozbierałem się i powiedziałem, że żadnej zmiany nie będzie. Poskładali mnie i wszedłem do bramki, no i drugie dośrodkowanie, ale już nie patrzałem na piłkę. Odchyliłem się tylko i z pięści walnąłem go pod oko. Na stadionie niósł się tylko przeciągły ryk. On padł, ja też, a piłka przeszła… Zaraz na boisku znowu pojawili się masażyści. Tym razem jego cucili. Miał taką śliwę pod okiem i tym razem ja rzuciłem „sorry”. Ot tego momentu już we mnie nie wszedł. Jak skakał, to owszem do góry, ale już bez faulu. Jak oni wyczuwali respekt, to potrafili rywala zdominować.

B – jak bramkarz

Kiedy Unia Racibórz awansowała do II ligi, a było to w 1957 roku, to na mecze jeździł cały powiat. To było wielkie wydarzenie. No i co się stało? Po dwóch czy trzech meczach stracili bramkarza. Do dziś zachodzę z głowę, jak można było dopuścić do sytuacji, że w drugoligowym zespole nie było bramkarza numer 2? Teraz taka sytuacja jest nie pomyślenia, a wtedy co zrobili? Dali ogłoszenie w „Trybunie Opolskiej”, bo Racibórz był wtedy w województwie opolskim, że będzie nabór na bramkarza do drugoligowej Unii. Moi koledzy z klasy maturalnej zachęcali: „Hubert idź, zgłoś się, bo ty to wygrasz!”. Ja im na to, że w jaki sposób mam wygrać, skoro nigdy nie trenowałem jako bramkarz, a miałem prawie 18 lat i gdzie ja to mam wygrać? Oni na to zdecydowanie: „nie zrażaj się, idź i spróbuj!”. Na siłę mnie zaprowadzili na ulicę Srebrną, na stare boisko Unii. Zjechało się tam z 20 bramkarzy z całego powiatu. Nie miałem nic, ani koszulki, ani spodenek, ani trampek, niczego. Jak trener powiedział, żebym się przebrał, to powiedziałem, że nawet nie mam do czego. Gospodarz dał mi sprzęt, stare połatane spodenki, koszulka, no i wyszedłem. Byłem ambitny, to była moja największa siła. Mnie niepowodzenia nie załamywały i tak było do końca kariery. No i jak mnie postawili do bramki, to przez pół godziny nie byli w stanie trafić do siatki, a wszystko to na żużlowym boisku. Można sobie wyobrazić, jak wyglądałem po takich sprawdzianach. Ten który mi wtedy strzelał, zawołał pierwszego trenera Unii, był nim były zawodnik ligowego Rymera Niedobczyce pan Witold Wilczek. Tak tam trafiłem i zacząłem bronić.

F – jak farorz

Jeśli pracuje pan w „Sporcie”, to te nazwisko musi pan kojarzyć, chodzi o Bernarda Gryszczyka. On potem wyjechał na Zachód, już nie żyje. To był taki rewolwerowiec. Przyjeżdżał tutaj do Raciborza na mecze Unii. W zespole juniorów, który w latach 50. dwa razy zdobywał mistrzostwo Polski w tej kategorii wiekowej, był bramkarz Zygfryd Kalus. W niedzielę grał mecz, a w poniedziałek był już w klasztorze, bo w Raciborzu są franciszkanie. O tym się wtedy mówiło, pisało. Zresztą znałem go dobrze, bo razem chodziliśmy do liceum. Po roku wystąpił jednak z klasztoru. No i było tak… Gryszczyk przyjechał na jakiś mecz do Raciborza i gdzieś tam usłyszał, że w bramce broni ksiądz. Ktoś pomylił Kalusa ze mną, a on „walnął” to w „Sporcie”, „Ksiądz w bramce Unii Racibórz”. Nie farorz tylko ksiądz. No i to się przyjęło. Potem kto do mnie przyszedł i rozmawiał ze mną, szczególnie jak już potem znalazłem się w Górniku, to pytał: „byłeś w seminarium?”. Stąd potem zostało po ślonsku „farorz”. Ja to prostowałem, ale im więcej i usilniej to robiłem, tym to częściej powtarzano. Tak się to przyjęło. Potem już to zostawiłem, tłumaczenia nie miały sensu.

G – jak Górnik

Słyszę teraz, że mówi się, że Górnik był centralnym klubem górniczym. Jak występowałem tam przez 13 sezonów, to nie przypominam sobie, żeby tak było. Trafiłem do klubu i na kopalni otrzymałem etat cieśli dołowego. Mieliśmy stałą dniówkę 72 złote. Miesięcznie wychodziło to 1700-1800 złotych. A Zagłębie Sosnowiec, kiedy zaczęło grać pod górniczym szyldem i kiedy szefem klubu został Franciszek Wszołek, potem wiceminister, to zarabiali tam po 5 tysięcy złotych, a przecież praktycznie rok w rok grali o utrzymanie się w lidze. U nas wszystko zmieniło się dopiero z przyjściem do klubu Eryka Wyry, ale to było później, w połowie lat 60.

I – jak igrzyska

Jak teraz słyszę, że niektórzy dorabiają ideologię, jak to wzorowaliśmy się na Węgrach, na ich reprezentacji, która na Olimpiadzie w Helsinkach zdobyła złoty medal, a dwa lata później na mistrzostwach świata doszła do finału, to śmiać mi się chce. My na igrzyska do Monachium jechaliśmy, żeby się nie skompromitować. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że cudem się na nie zakwalifikowaliśmy. My mieliśmy już eliminacje ze sobą, a Bułgarzy grali jeszcze jeden mecz z Hiszpanią. Nie mieliśmy już wpływu na wszystko, jakby Bułgarzy wygrali, to do Monachium pojechaliby oni. Jak dziś pamiętam, jak wracałem z Markowic od matki do Zabrza. Okazało się, że mecz Hiszpania – Bułgaria transmitowało Polskie Radio. Jadę samochodem i akurat jak byłem w Szymocicach, kilkanaście kilometrów od domu, to włączyłem radio, no i jest ta transmisja. Do końca było jeszcze dziesięć minut. W tym momencie nie byłem już w stanie samochodu prowadzić, zjechałem na parking i słuchałem relacji. Był remis, 3:3. No i taka sytuacja, że jak będzie taki rezultat, to jedziemy na Olimpiadę, ale jak Bułgarzy strzelą jeszcze gola, to oni tam zagrają. No i rzeczywiście, spotkanie zakończyło się remisem, który premiował nas.

Takie parady Huberta Kostki nie raz ratowały reprezentację Polski i Górnika. Fot. gornikzabrze.pl

J – jak Jan Gomola

Jasiu Gomola przyszedł do nas w 1964 roku. Zresztą prawdopodobnie nie trafiłby do nas, gdyby nie jedno zdarzenie. Graliśmy z Zagłębiem Sosnowiec, gdzie w pierwszej minucie „walnął” mnie piłkarz rywala Ginter Piecyk i odwieźli mnie do szpitala. Wiedzieli, że przyjechaliśmy bez bramkarza rezerwowego. Wtedy był u nas taki młody Bernard Kobzik, który potem wyjechał do Niemiec. Nie było go wtedy z nami, a mnie wywieźli, no i nie miał kto stanąć między słupkami. Do bramki wszedł Waldemar Słomiany. Klub szukał bramkarza, no i przyszedł Jasiu Gomola. Ja byłem pierwszym, a on rezerwowym. Było jednak od początku widać, że to utalentowany chłopak, a do tego był niesamowicie pracowity. Ja nie mogę powiedzieć, że się obijałem, ale nie byłem w stanie zrobić tego wszystkiego co on robił. Jak jedno ćwiczenie robiłem dziesięć razy, to miałem dość i byłem wykończony, a on to samo robił dwadzieścia razy. To był góral z Ustronia, niesamowicie pracowity. Moim zdaniem byliśmy równorzędnymi bramkarzami. Nie chcę mówić, że jeden miał to lepsze, a drugi coś innego. Były takie okresy, że albo ja broniłem, albo – jak popełniłem jakiś błąd – to Jasiu wchodził do bramki. Kto jednak częściej bronił, to mówi statystyka. Ja mam w Górniku rozegranych 240 meczów, a Jasiu 110. Połowa tego co ja. W europejskich pucharach, to bronił bodajże w dwóch spotkaniach ze Spartą Praga i jeden z Lewskim u siebie. To było wszystko. W pozostałych ja występowałem.

K – jak Kalocsay

Geza Kalocsay był najwybitniejszym trenerem z jakim przyszło mi pracować. W Górniku przez te trzynaście lat jak tam byłem, to przewinęło się 15-16 trenerów. Jak do nas przyszedł w 1966 roku, to był sam. Nie miał do dyspozycji takiego sztabu, jak trenerzy mają teraz. Na początku trochę pomagał mu Marian Olejnik. Potem jego asystentem był Hubert Skolik. Geza to była wielka klasa, reprezentant Czechosłowacji, reprezentant Węgier, po studiach sportowych. Był w kadrze Węgier, kiedy zostali wicemistrzem świata. Gusztav Sebes był menedżerem tej wielkiej węgierskiej reprezentacji, ale miał trzech czy czterech trenerów do pomocy, którzy mu to wszystko prowadzili, a jednym z nich był właśnie Geza Kalocsay. U nas, u naszych trenerów kończyło się na taktycznych ćwiczeniach w dwójkach. U niego było pod tym względem zupełnie inaczej. Nie chcę go porównywać do Kazia Górskiego, bo on miał inne zalety, jak był w reprezentacji, to potrafił stworzyć niesamowitą atmosferę, ale jeżeli chodzi o ten warsztat, to nie umiał wiele więcej niż polscy szkoleniowcy, którzy byli niedouczeni, ale to nie jest wina trenerów. Nie było możliwości nauki. Sam przeżyłem to potem na własnej skórze, bo przechodziłem wszelkie możliwe kursy, pomocnik instruktora, instruktor, druga klasa, pierwsza i mistrzowska klasa trenerska, ale na każdym etapie nauki było powtarzanie tego samego…

M – jak Markowice

Kopać piłkę zacząłem wtedy, jak nauczyłem się biegać. Byłem uzdolniony ruchowo, bo nieźle grałem w ping-ponga, a w liceum z powodzeniem w koszykówkę, ale latem to była już tylko piłka. W 1957 roku walczyliśmy o awans do A klasy z drużyną ze Sławęcic spod Koźla. Wtedy nie było tyle lig co teraz. Dla takich Markowic awans to była wielka sprawa. Na mecz do nas rywal przyjechał razem z sędzią, który tak nas „przerolował”, że to Sławęcice awansowały, a nie my. Strzeliłem wtedy trzy bramki, jednej mi nie uznał. Od tego czasu mam awersję do sędziów. Zdaję sobie sprawę, że często przesadzałem krytykując ich, bo sędziowanie to nie taki ławy zawód, bo błędy się popełnia, ale widziałem od razu, kiedy sędzia drukuje, a kiedy nie. Po tamtym meczu sędzia jeszcze oskarżył mnie, że byłem wśród tych, którzy go po meczu pobili. Sprawa ciągnęła się za mną przez całą karierę, ale byłem niewinny. Szybko mnie uniewinniono, choć miałem wiele nieprzyjemności, m.in. w liceum, kiedy zawieszono mnie wtedy w prawach ucznia w klasie maturalnej.

S – jak „Sport”

Matka raz na tydzień dawała mi kieszonkowe w wysokości 50 groszy, które przeznaczałem na kupno „Sportu”. Gazeta ukazywała się wtedy trzy razy w tygodniu, w poniedziałki, środy i piątki, ale ja kupowałem go tylko raz, w poniedziałek, bo na tyle miałem kieszonkowego. W tym poniedziałkowym numerze były wszystkie wyniki. Nie tylko piłki, ale innych dyscyplin również. Robiliśmy wtedy w liceum takie konkursy, kto ma lepszą wiedzę odnośnie wyników, rekordów, nazwisk sportowców. Wszystko to czerpaliśmy ze „Sportu”.

Dziś pan Hubert kończy 80 lat. „Sport” życzy wszystkiego najlepszego! Fot. Michał Zichlarz

T – jak trening z Grosicsem

Kiedy przez trzy lata trenowałem w Unii Racibórz, to nie trenowałem z zespołem, bo rano byłem na Politechnice Gliwickiej i nie było możliwości dojechania na trening, jeszcze w tamtych czasach, kiedy jeździł pociąg wąskotorowy i jechał w jedną stronę dwie godziny. Trenowałem wtedy w wakacje, kiedy miałem wolne. To było jednak dla mnie dobre, bo w tym czasie nie nauczyłem się żadnych złych nawyków, więc jak potem byłem już w Górniku, a trafił tam były świetny reprezentant Węgier Gyula Grosics [było to w 1962 roku – przyp. red.], to od razu uczył mnie wszystkiego prawidłowo, tak jak powinno być. To co umiałem jako bramkarz, to od niego się nauczyłem. Grosics miał jeden trening i powtarzał go dziennie, na każdym treningu. Te ćwiczenia to ja w ciemno mogłem robić. W nocy można mnie obudzić, to od razu pamiętam wszystkie te ćwiczenia, które z nim wykonywałem.

Z – jak „Zyga”

Jak spotykam się teraz z „Zygą” Szołtysikiem, to zawsze pierwsze co mówię, to dziękuję mu za tą olimpijską emeryturę! To że zdobyliśmy złoty medal olimpijski w 1972 roku, to mamy wyłącznie jemu do zawdzięczenia. Mimo, że z ZSRR grał tylko 20 minut, to o wszystkim przesądził i bez jego wkładu nie byłoby tego złota. Jak jechał na igrzyska, to był pewniakiem do gry. Grał od początku wszystkie mecze, z wyjątkiem spotkania z Ruskimi. No ale trenera Górskiego z tą decyzją rozumiałem. Rywal miał po 190 cm wzrostu, a „Zyga” 150 cm w kapeluszu, między nogami mógł im biegać. No i trener Górski mówi, „z takimi warunkami go stłamszą”, zostawił go na ławce. Ale przegrywaliśmy 0:1 i nawet remis niewiele nam dawał, musieliśmy wygrać, żeby mieć szansę zakwalifikowani się do finału, bo potem graliśmy jeszcze z Marokiem. Przegrywamy, więc trener chciał postawić na napastnika. Miał nim być Andrzej Jarosik, który w eliminacjach grał prawie wszystkie mecze, a potem został odstawiony. Czuł się taki trochę pokrzywdzony, bo na tej Olimpiadzie nie grał żadnego meczu. Więc 20 minut do końca, Ruscy jadą z nami na jedną bramkę, no i Górski mówi: „Andrzej wejdziesz na boisko”. Ja tego nie mogłem słyszeć, ale on miał mu odpowiedzieć, „trenerze teraz, kiedy wszystko się wali, to ja mam wchodzić? Nie wejdę”. Tutaj znowu wielkość Górskiego. Ja nie wiem, jak ja jako szkoleniowiec bym się zachował… Nie wyobrażam sobie, żeby zawodnik mógłby mi odmówić wejścia na boisko, a Górski bez słowa: „no to Zyga wejdzie”. Szołtysik wszedł na boisko i spotkanie zmieniło się diametralnie. Tak, jakby grały dwie inne drużyny. Tak jak oni „jechali” z nami przez te 70 minut, tak potem my przez te dwadzieścia pozostałych minut „jechaliśmy” z nimi. „Zyga” mijał jednego za drugim, chcieli go trafić, ale nie potrafili. Już pierwsza jego akcja, to poszedł, pograli z Włodkiem Lubańskim, Gadochą, karny i 1:1. Ale to nam też nie dawało nic. Dwie minuty przed końcem znowu pograł z Włodkiem i huknął tak, że Rudakow w bramce nie miał nic do powiedzenia. Wygraliśmy 2:1 i tak dostaliśmy się do finału.


Przeczytaj jeszcze: Zaszkodziła mu… kadra narodowa


Ż – jak żółty sweter

To nie jest tak, że zakładałem żółty sweter na ważniejsze mecze. Grało się w tym co było, co mieliśmy do swojej dyspozycji. Mogę wspomnieć finał Pucharu Zdobywców Pucharów we Wiedniu w kwietniu 1970 roku. Jak wyjeżdżaliśmy z Polski, to była piękna wiosenna pogoda, było ciepło, a tam nagły nawrót zimy i spadł taki lodowaty deszcz. W przerwie przychodzimy do szatni i nie mamy koszulek na zmianę. Teraz to nie do pomyślenia, a jaki wpływ mogło to mieć na końcowe rozstrzygnięcie? Teraz się nam to w głowie nie mieści. Nie mieliśmy jednak dodatkowych koszulek, każdy wykręcił to, co miał na sobie i po parunastu minutach trzeba było wracać na boisko.

Tak samo było podczas olimpijskiego finału w Monachium w 1972 roku z Węgrami. Różnica pomiędzy tym deszczem we Wiedniu i tym podczas igrzysk była taka, że tam spadł taki letni, ciepły deszcz. To była przyjemność stać na nim, a we Wiedniu to było coś innego, bo to było lodowate zimno. Jakby się dostało kawałkiem lodu, coś niesamowitego. A co to tego żółtego trykotu, to ktoś go dostał, ktoś go wtedy kupił. Nikt przecież wtedy nie sprowadzał sprzętu, a kto miał znajomości, to sprowadzał co mógł i tak było w tym przypadku. Wtedy akurat tak było, że bramkarze na Zachodzie zaczęli przebierać się w kolorowe koszulki. Tak jedna z takich trafiła do nas i później ja też w niej grałem. Pod koniec mojej kariery bramkarze zaczęli grać w takich daszkach. To pomagało, kiedy grało się pod słońce. Też chciałem taką osłonę, ale nie można było jej wtedy w Polsce dostać, więc kupiłem czapeczkę i to się przyjęło, każdy się potem o nią pytał. Tak broniłem w niej parę lat.

HUBERT KOSTKA

Data urodzenia: 27 maja 1940 rok

Miejsce urodzenia: Markowice

Wykształcenie: wyższe; magister inżynier górnictwa, magister wychowania fizycznego

Pozycja na boisku: bramkarz

Sukcesy piłkarskie: mistrz olimpijski z Monachium, 8-krotne mistrzostwo Polski i 6 razy Puchar Polski z Górnikiem Zabrze. Występ w finale Pucharu Europy Zdobywców Pucharów w 1970 r.

Reprezentacja: 32 mecze, w kilku z nich był kapitanem

Sukcesy trenerskie: mistrzostwo Polski z Szombierkami Bytom w 1980 r., dwukrotne MP z Górnikiem w 1985 i 1986 r. Trzykrotnie wybierany przez „Piłkę Nożną” Trenerem Roku, w 1979, 1980 i 1985 roku.


Na zdjęciu: W charakterystycznej czapeczce przed kolejnym ważnym meczem.

Fot. gornikzabrze.pl