Andrzej Sadlok: U nas jada się chleb z margaryną

Rozmowa z Andrzejem Sadlokiem, prezesem Śląskiego Wojewódzkiego Zrzeszenia Ludowych Sportowych.

Wielkie kluby i organizacje sportowe narzekają i skarżą się na ciężki los, podobno niektórym grozi nawet upadek. Wszystko oczywiście w związku z epidemią koronawirusa. Co na to pan, jako przedstawiciel sportu ubogiego, związanego z bardzo niewielkimi ośrodkami, głównie wiejskimi?

Andrzej SADLOK: – Ja na to, że nasze środowisko nawykło do funkcjonowania w bardzo skromnych warunkach. Ono zawsze… jadło chleb z margaryną. Z biedą i wiążącymi się z nią problemami borykamy się od dziesiątek lat – nie od wczoraj – zdołaliśmy się więc przyzwyczaić, a nade wszystko zahartować.

Pamiętajmy ponadto, że ludzie związani z LZS-ami to działacze społeczni, nie biorą za swoją pracę nawet złotówki, bywa często, że dokładają „ze swoich”. To ludzie, którzy nigdy się nie poddają.

Ale epidemia to inny wymiar problemów.

Andrzej SADLOK: – Oczywiście, bo wcześniej niespotykanych, nietypowych, narzucających nieznane nam wcześniej zachowania. Nawet w stanie wojennym można było wyjść i pograć w piłkę, toczyły się rozgrywki… Obecnie nic nie wolno, choć pogoda taka, że nic, tylko przebywać na świeżym powietrzu, grać, cieszyć się rywalizacją.

Problem sprowadza się również do tego, że na wsiach sport, oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem piłki nożnej, to często jedyna rozrywka, okazja do spotkania się z kolegami, pogadania… I nie dotyczy to wyłącznie tych, którzy grają w drużynach na jednym ze szczebli rywalizacji, lecz również dzieci i młodzieży. Obecnie nie mogą nawet trenować…

To są jednak sprawy, na które nikt nie ma wpływu. Możemy tylko czekać i… kosić trawę, a ma ona szansę trochę odetchnąć.

A czy na kondycję poszczególnych klubów ta sytuacja ma wpływ?

Andrzej SADLOK: – Jeszcze raz powtórzę: dawaliśmy sobie radę w przeszłości z różnymi sytuacjami, damy sobie radę i w tych okolicznościach. Osobiście patrzę na to tak: zyskaliśmy czas na refleksję, zwłaszcza nad tym, jak ciężko funkcjonować bez sportu, jak ważną społecznie rolę pełni on na wsiach i w mniejszych ośrodkach.

Tak sobie zatem myślę, że kiedy wreszcie pozbędziemy się tych wszystkich epidemiologicznych ograniczeń, przystąpimy do pracy ze zdwojoną energią.

Czyli kluby przetrwają…

Andrzej SADLOK: – A wyobraża pan sobie inną możliwość? Przypomnę, że kluby Zrzeszenia LZS w samej tylko piłce nożnej stanowią znaczący procent tych, które uczestniczą w rozgrywkach. W niektórych okręgówkach to ponad 50 procent; tak jest na przykład w tej okręgówce, w której występuje „mój” Pasjonat Dankowice (Andrzej Sadlok jest wieloletnim prezesem tego klubu – przyp. red.). Z kolei w IV lidze – gdzieniegdzie to już szczebel właściwie półprofesjonalny – kilkanaście procent. Ale już w klasach A, B i C stanowimy większość.

Na przykład w bielsko-bialskiej klasie A na 14 drużyn 12 to LZS-owskie. Gdyby więc ich zabrakło, znacząco trzeba byłoby rozgrywki zreorganizować, a w sumie – bardzo zubożyć. Ale podkreślam raz jeszcze – przetrwamy, nawet jeśli zamiast chleba z margaryną będziemy musieli jeść suchy chleb. Trudniej natomiast będzie tym, którzy wcześniej mieli i na masło, i na szynkę.

Niemniej musicie ponosić rozmaite koszty. Chociażby za media, podatki itp.

Andrzej SADLOK: – Ale też nie jest tak, że nikt nam nie pomaga. Najświeższy przykład – PZPN zwolnił nas z tzw. opłaty startowej. W naszym przypadku wynosiła ona 1200 zł, to dla nas sporo. PZPN zwolnił nas też wcześniej z należności za drużyny młodzieżowe, nie ma już też opłat za sędziów i za cztery kartki…

Niezależnie od tego bardzo ważna jest rola samorządów. Coś na nasze funkcjonowanie dają, choć muszę podkreślić, że są i takie bardziej szczodre. Konkretnie: ok. 15 tys. zł rocznie jest w stanie pokryć najbardziej elementarne wydatki, ale są samorządy, które dają i 60 tys. I chwała im za to. Generalnie nasze potrzeby są pochodną tego, jakie i ile boisk ma się do dyspozycji, jakiej wielkości są budynki klubowe itp.

Przypomnę tylko, że Pasjonat Dankowice ma 4 boiska, 2 korty, duży budynek klubowy… Inna sprawa, że bardzo nam ułatwia funkcjonowanie współpraca z Podbeskidziem Bielsko-Biała, dla którego nasze obiekty są rodzajem bazy treningowej i my z tego oczywiście czerpiemy korzyści.

Wszyscy marzą o powrocie do rywalizacji. Kiedy to może nastąpić na tych szczeblach, na których kluby LZS-owskie są najbardziej liczne?

Andrzej SADLOK: – Z tego, co mi wiadomo, ostateczna decyzja ma być podjęta 11 maja. Czy w ogóle będziemy grać? Pozostaje żywić taką nadzieję, choć trudno wykluczyć, że tego grania już nie będzie. Ale – tak przy okazji – uważam, że rozpoczynanie w naszym przypadku sezonu czy to w końcu pierwszej dekady sierpnia, czy też nawet w połowie tego miesiąca, kompletnie nie ma uzasadnienia.

W efekcie musimy grać aż do połowy listopada, kiedy wiadomo, jaka jest pogoda i że bardzo często wiąże się to ze zniszczeniem nawierzchni boisk. Ma to wielkie znaczenie chociażby z powodu kosztów, jakie musimy ponieść, by te boiska i w trakcie tych listopadowych gier, i wiosną kolejnego roku doprowadzać do stanu używalności.

Mówię to na podstawie własnych doświadczeń. Nieraz długie godziny spędzaliśmy na tym, żeby chociaż załatać dziury powstałe za sprawą gry w grząskiej murawie.

Kiedy zatem powinniście zaczynać?

Andrzej SADLOK: – A czemu nie w lipcu? Jest na ogół ładnie, dzień jest długi, trawa rośnie sobie w najlepsze i się nie… męczy. Nie znam szczególnych argumentów za sezonem w dotychczasowych ramach czasowych. Skończmy grać w październiku, dajmy murawom odpocząć, i rozgrywajmy rozmaitego typu turnieje halowe.

Od razu podkreślę, że jest sporo ośrodków wiejskich czy niewielkich gminnych, w których wzniesiono bardzo fajne obiekty. Tam przez zimowe miesiące mogłoby się toczyć sportowe życie – we współpracy z poszczególnymi związkami sportowymi oraz samorządami.

Jest wiele powodów – wspomniał pan o nich na wstępie – by nisko kłaniać się działaczom waszego zrzeszenia, co nie zmienia faktu, że ich liczba się kurczy. A bez nich… nic nie będzie.

Andrzej SADLOK: – Dotknął pan jednego z najbardziej dojmujących problemów. Nie da się ukryć – starzejemy się, a młodych, chcących społecznie poświęcać swój czas, na horyzoncie nie widać. I chyba nagle się nie pojawią, przynajmniej w stosownej liczbie. To naprawdę grozi – chyba już w niedalekiej perspektywie – zachwianiem lub nawet załamaniem egzystencji wiejskiego sportu. No bo kto będzie prowadził te kluby?

Co zatem robić?

Andrzej SADLOK: – Trzeba by to było rozstrzygnąć ustawowo, czyli – po prostu – poprzez stworzenie ludziom możliwości etatowego zarobkowania, bo przecież summa summarum chodzi o pieniądze. Nawiązuję do tego, że ustawą z 1991 roku Sejm dał gminom możliwość tworzenia gminnych ośrodków kultury, które oczywiście zatrudniają etatowo ludzi. I bardzo dobrze. Ale nie rozumiem, dlaczego nie nakazano tworzenia gminnych ośrodków sportu.

Co prawda, nie słyszałem, by to było zabronione, ale skoro nie jest „nakazane”, to gminy uciekają od tego, bo oczywiście generuje to koszty. Są takie, które takie ośrodki sportu stworzyły, ale mówimy raczej o mikroskali.

W takim razie trzeba uderzać do parlamentu, by w nim podjęto taką inicjatywę ustawodawczą.

Andrzej SADLOK: – I tak zrobiłem, konkretnie zwróciłem się z pismem do wicemarszałka Sejmu, Piotra Zgorzelskiego, który jednocześnie jest… szefem LZS na Mazowszu. Odpisał mi, że cieszy się z tej inicjatywy, że ją popiera. To był luty. No a potem – jak wiadomo – wszystko się zmieniło. I znów musimy czekać.

Przy czym tego czasu za dużo chyba nie ma?

Andrzej SADLOK: – Nie ma, bo – jak się rzekło – starzejemy się. Niedawno poruszyłem ten temat i w Śląskim Urzędzie Marszałkowskim, co wzbudziło zainteresowania m.in. pani Beaty Białowąs, członka zarządu województwa, oraz radnego Przemysława Wydry z Komisji Sportu, Turystyki i Rekreacji.

Może uzyskamy ich legislacyjne wsparcie… Ale – niezależnie od tego – raz jeszcze apeluję do dużej części samorządów: popatrzcie na wiejski sport, na LZS-y, bardziej przychylnym wzrokiem. Bez ludzi wszystko się sypnie.