Asseco Resovia. Jak upada potentat

Wyobraź sobie, że jesteś prezesem klubu. I masz wszystko, dosłownie. Ponad 80-letnią tradycję, rzeszę wiernych i oddanych – a momentami wręcz fanatycznych – kibiców, liczne grono sponsorów, którzy nie szczędzą funduszy na budowę mocnego zespołu. z którym mało kto może konkurować. Masz więc wszystko. I tylko sukcesów brakuje. Zamiast szczytu, widzisz przepaść.

Setki tysięcy pytań

Powyższe wyobrażenie urzeczywistniane jest w kraju chyba tylko w trzech klubach: Grupie Azoty ZAKSIE Kędzierzyn-Koźle, PGE Skrze Bełchatów i… Asseco Resovii. Dwa pierwsze kluby od lat nie opuszczają czołowych miejsc w kraju. A Asseco Resovia? Co jest z drużyną, która mimo iż ma wszystkie atuty, by wygrywać, trzeci sezon z rzędu totalnie zawodzi? Odpowiedzi, jak na razie nie ma. I nie ma sposobu wyjścia z marazmu

Powrót do chwały

W latach 70-tych ubiegłego wieku Resovia była potęgą. Zdobyła cztery mistrzowskie tytuły, uchodziła też, choć Pucharu Europy nie wywalczyła, za najlepszą ekipę na Starym Kontynencie. Zmiany ustrojowe mocno odbiły się na kondycji klubu, który spadł nawet do II ligi. Na początku XXI wieku odrodził się jednak, jak feniks z popiołów. Był rok 2004, gdy powrócił do najwyższej klasy rozgrywkowej, a „duch” wielkiej Resovii znów się przebudził. Pojawili się możni sponsorzy, a po zainwestowaniu w klub Adama Górala, założyciela i właściciela firmy Asseco, potentata IT w Polsce, przyszły i sukcesy. W 2011 roku rolę pierwszego trenera powierzono Andrzejowi Kowalowi. To był strzał w 10. Przez pięć kolejnych sezonów Asseco Resovia była w wielkim finale PlusLigi. W 2012 zdobyła upragnione złoto, po 37 latach oczekiwań. Rok później powtórzyła ten sukces. Potem było drugie miejsce, znowu złoto i ponownie srebro. Po drodze, w 2015 roku udało się osiągnąć największy sukces na europejskich parkietach. W Final Four ligi Mistrzów w Berlinie rzeszowianie sięgnęli po srebro. Ustąpili jedynie hegemonowi tamtych czasów, Zenitowi Kazań. Wydawało się wówczas, że Asseco Resovia na stałe zadomowi się w europejskiej czołówce, a w kraju nie będzie miała sobie równych.

Zabrakło zespołu

Od tego momentu zaczął się zjazd w dół, a wraz z nim ciągłe zmiany trenerów i zawodników. W sezonie 2016/17 rzeszowski klub po raz pierwszy od ośmiu lat znalazła się poza podium. Czwarta lokata nie spodobała się nikomu, zwłaszcza kibicom, którzy domagali się dymisji hołubionego do niedawna Kowala. Zaczęli go wyzywać, przeklinać i dopięli swego.

W 2017/18 drużynę miał prowadzić Roberto Serniotti. Włoch nie dotrwał nawet do końca roku. W połowie rozgrywek pożegnał się z posadą, bo zespół grała fatalnie. Sięgnięto po sprawdzonego Kowala, który zdołał wyciągnąć go na szóstą pozycję.

W kolejnych rozgrywkach miało być lepiej. Były pieniądze więc drużynę przebudowano. Z marnym skutkiem. I nie pomogła „magia” Kowala, który w trakcie sezonu ustąpił miejsca Rumunowi Gheorghowi Cretu. Skończyło się na siódmym miejscu.

Igła i Grucha nie dali rady

Przeszedł 2019 rok i znów wszystko miało być inaczej. Prezesem klubu została legenda rzeszowskiego zespołu, Krzysztof Ignaczak, którzy przez lata brylował na Podpromiu w stroju libero. Funkcję trenera powierzono Piotrowi Gruszce, bliskiemu przyjacielowi „Igły” i kumplowi z boiska. Kadra po raz kolejny przeszła rewolucję. Przyszli: Nicholas Hoag, Nicolas Marechal, Zbigniew Bartman, Marcin Komenda, czy Tomas Rousseaux. Z nimi powrót na szczyt wydawał się niemal pewny. I znów klapa. Rzeszowianie od pierwszego meczu sezonu ze MKS Ślepskiem Malow Suwałki (1:3) nie byli sobą. Czarę goryczy przelały styczniowe porażki na Podpromiu z Cuprum Lubin (0:3) i GKS-em Katowice (1:3). Gruszka pożegnał się z zespołem. Zastąpił go jego asystent Wojciech Serafin, ale on nie odmienił gry. Sięgnięto więc po doświadczonego Włocha, Emanuela Zaniniego, znanego w naszym kraju z pracy w Aluronie Virtu CMC Zawiercie.

Obecnie rzeszowianie zajmują 12 miejsce w tabeli i zamiast o zaszczytach muszą myśleć jak uchronić się przed spadkiem.

Bez chemii i zaufania

Co poszło zatem nie tak? Pytań jest wiele, tez jeszcze więcej. Niektórzy uważają, że w rzeszowskim zespole jest zbyt wiele gwiazd. I z pewnością mają rację. Zatrudnienie sześciu obcokrajowców i wielu czołowych polskich siatkarzy, którzy chcą udowodnić swoją wartość tuż przed igrzyskami olimpijskimi w Tokio, nie jest dobrym pomysłem. W zespole nie ma chemii, jest on jedynie zbiorem indywidualności. Widać również podział pomiędzy zawodnikami polskimi a obcokrajowcami. Nie jest tajemnicą, że zespół budują wyniki, a te Resovia ma w tym roku je fatalne.

Nerwy właściciela

W ostatnich tygodniach wiele mówi się również, że słabe wyniki Resovii to także wina zarządu klubu i właściciela, który podobno chce mieć wpływ na najdrobniejsze szczegóły dotyczące drużyny i tym samym ma mocno ograniczone zaufanie do sztabu szkoleniowego. Czują to zapewne nie tylko trener, ale i siatkarze. Przepychanki nie wróżą dobrze rzeszowskiej siatkówce. Co więcej, powstał podobno konflikt na linii sponsor strategiczny – pozostali sponsorzy, którzy wpłacają do klubowej kasy niemałe pieniądze. Rzeszowskie ptaszki już ćwierkają, że Asseco ma się wycofać po tym sezonie ze sponsorowania siatkówki, a pozostali, pomniejsi darczyńcy wyłożą więcej gotówki, by pokryć powstałą dziurę. Pytanie jednak, czy tędy droga? Skoro do głosu decyzyjnego dojdą kolejne podmioty, to może powstać jeszcze większe zamieszanie, a to ostatnie czego rzeszowski klub potrzebuje.

Usłyszeć oklaski

Potrzeba spokoju. I cierpliwości. Muszą ją wykazać wszyscy, którym Resovia jest bliska sercu. Począwszy od właściciela, sponsorów zarząd klubu oraz sztab szkoleniowy i zawodników, po kibiców kończąc. Rzeszowscy fani, to kibice pierwszej klasy, ale i im trzeba wrzucić kamyczek do ogródka. Bo gdy tylko nie idzie, potrafią odwrócić się od zespołu, który by uniknąć gwizdów, rozgrzewa się przed meczami na Podpromiu w bocznej hali. Nie tędy droga. Pozostaje liczyć, że rzeszowski klub podniesie się z marazmu, a zamiast gwizdów na Podpromiu znów będą słyszane oklaski i okrzyki zachwytu nad grą jednego z najbardziej utytułowanych klubów w Polsce.

(mib)

Na zdjęciu: Piotr Gruszka (w środku) nie zdołał odpowiednio poukładać rzeszowskich klocków.