Bartnicki. Szachista, sędzia, dziennikarz i działacz

– Czy grał pan w piłkę nożną?
Leszek BARTNICKI: – Tak, trenowałem, ale nie byłem piłkarzem – raczej kopaczem. Gdy stoję obok reprezentantów Polski dyrektora sportowego Ryszarda Komornickiego i trenera Ryszarda Tarasiewicza to w ogóle nie ma porównania. Urodziłem się podczas mistrzostw świata w Hiszpanii. Tata, zamiast odwiedzać mamę w szpitalu, to oglądał mecze, więc na futbol zostałem skazany od kołyski. Jestem lublinianinem i wychowankiem BKS Lublin, do którego przyszedłem bardzo późno. W nim też zakończyłem przygodę piłkarską na występach w Wojewódzkiej Lidze Juniorów Młodszych. Jako młody chłopak – choć to z piłką nożną może niezbyt koresponduje – grałem w szachy i to na niezłym poziomie. Ucząc się w szkole podstawowej, jeździłem po Europie na turnieje międzynarodowe i zdobywałem medale mistrzostw województwa. Siedzenie przy szachownicy – jako człowiek, który zawsze miał bardzo dużo energii – urozmaicałem sobie jednak bieganiem za piłką.

Był nawet taki turniej szachowy w Bratysławie, z którego na godzinę wyszedłem, żeby pograć, bo zobaczyłem ludzi na boisku. Wybiegałem się i wróciłem do szachownicy. Po szkole podstawowej poszedłem do dość renomowanego liceum i nie było łatwo pogodzić nauki ze sportem, a ponieważ nie miałem takiego talentu, żeby poświęcić się piłce jako zawodnik, to zapisałem się… na kurs sędziowski. Od trzeciej klasy przez końcówkę szkoły średniej oraz przez studia ekonomiczne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie pracę magisterską pisałem na temat piłki nożnej, biegałem po boiskach z gwizdkiem lub chorągiewką, zaliczając ponad 400 spotkań.

Do jakiej klasy rozgrywkowej doszedł pan jako sędzia?
Leszek BARTNICKI: – Jako arbiter główny sędziowałem mecze na piątym poziomie rozgrywkowym, a jako asystent klasę wyżej. Gdybym nie wyjechał z Lublina, może pokonałbym kolejne szczeble. Od tamtego czasu znam na przykład dzisiejszego sędziego międzynarodowego Pawła Gila, a z obserwatorem szczebla centralnego Andrzejem Kuśmierczykiem, obok którego, podczas pierwszego meczu GKS-u Tychy w tym sezonie siedziałem w Radomiu na trybunach, jeździłem często jako asystent na IV ligę. To wszystko pozwoliło mi poznać piłkę z różnych stron i ułatwiło pracę dziennikarza sportowego. Messiego więc z siebie robił nie będę, ale gdy dowiedziałem się, że tyscy oldboje spotykają się regularnie, zgłosiłem akces, licząc, że może potrzebują kogoś do biegania. Wiek mi już pozwala, bo mam 37 lat. Czas na to też wygospodaruję, bo przeprowadziłem się do Tychów bez rodziny. Żona Basia i synowie zostali w Lublinie. 8-letni Adam i 5,5-roczny Kamil trenują w Akademii Motoru.

Jakie ma pan doświadczenie zawodowe?
Leszek BARTNICKI: – Po studiach na ponad 10 lat wyjechałem z Lublina i związany byłem z Warszawą, pracując w trzech stacjach telewizyjnych: nSporcie, Orange Sporcie i Polsacie-Sport. Komentując mecze piłkarskie, nieraz w miesiącu 8 dni spędzałem na Śląsku, więc poznałem specyfikę tego regionu, a nawet sporo słów z tutejszej gwary. Jednocześnie pisałem do tygodnika „Piłka nożna” oraz „Tygodnika kibica”. Natomiast w 2016 roku zdecydowałem się na porzucenie dziennikarstwa i rozpoczęcie pracy w klubach. Zacząłem w Chojniczance, gdzie zostałem dyrektorem zarządzającym i po rundzie jesiennej, którą nasz zespół zakończył na pierwszym miejscu, dostałem telefon z propozycją z Lublina. Zdecydowałem się wrócić do rodzinnego miasta, w którym ponad 30 miesięcy byłem prezesem Motoru, z którego „przesiadłem się” na tyski fotel. Bardzo mi zależało, żeby zamieszkać blisko stadionu i to się udało, bo mieszkanie mam przy Alei Bielskiej. Jednocześnie jestem też członkiem Komisji do spraw Mediów i Marketingu Polskiego Związku Piłki Nożnej. Nie wiem, co mógłbym jeszcze o sobie powiedzieć… Nie mam kredytów, z wyjątkiem jednego… kredytu zaufania w Tychach.

Jakie wnioski, które mogą się przydać w GKS-ie Tychy, wyciągnął pan z pracy w Motorze?
Leszek BARTNICKI: – Patrząc przez pryzmat wyniku, odpowiedź jest prosta – zabrakło awansu. Powiem jednak, że – paradoksalnie – nie ma w tej chwili w polskiej piłce trudniejszej bariery do pokonania niż przy przejściu z III ligi na szczebel centralny. Przekonałem się o tym trzy razy jako prezes Motoru. Zresztą przykłady beniaminków II ligi są tego najlepszym dowodem. W 2017 roku wyprzedziła nas Garbarnia, która rok później była już na zapleczu ekstraklasy. Wprawdzie z krakowianami Motor wygrał wtedy i na wyjeździe, i u siebie, ale w przedostatniej kolejce przegraliśmy w Radzyniu Podlaskim z zajmującymi miejsce w środku tabeli Orlętami. Ta porażka zadecydowała. Ze śląskiego gruntu weźmy przykład GKS 1962 Jastrzębie, który po awansie do II ligi w 2017 roku tylko jednego sezonu potrzebował, żeby zameldować się w I lidze. A Łódzki Klub Sportowy, który awansował wtedy z drugiego miejsca, bo Finishparkiet Drwęca Nowe Miasto Lubawskie nie otrzymał licencji na grę w II lidze, jest dzisiaj w ekstraklasie.

Tyska młodzież

Ponadto taka firma jak Widzew Łódź, mając ogromne możliwości, z największym trudem wywalczył o mistrzostwo III ligi do ostatniej kolejki. A wracając do Motoru… Najbliżsi awansu byliśmy właśnie dwa lata temu. Przyszedłem do klubu w grudniu 2016 roku, gdy drużyna zajmowała 9 miejsce w tabeli i traciła do lidera 13 punktów. Wiosną wygraliśmy jednak 12 meczów z rzędu i wyszliśmy na pierwsze miejsce, ale na finiszu wyprzedziła nas Garbarnia, choć nasz wiosenny bilans 14-1-1 robił wrażenie. Rok temu lepsza okazała się Resovia, która spokojnie sobie radzi w II lidze i uważam, że w tym sezonie będzie się liczyć w walce o awans do I ligi. W minionym sezonie najlepsza okazała się Stal Rzeszów, która dzisiaj ma większy budżet od GKS-u Tychy i ze swoim sponsorem też może mierzyć wysoko.

Podkreślam więc, że konkurencję mieliśmy bardzo mocną, a w III lidze drugie miejsce nic nie daje. Ponadto takiej drużynie jak Motor, z ładnym stadionem, znanej jak na warunki III-ligowe, z dużego miasta, trudniej się gra, bo każdy rywal – jakkolwiek by to nie brzmiało – się spręża. Było sporo kibiców, graliśmy przy świetle i to dodatkowo mobilizowało rywali. Nie zawaliliśmy żadnego z sezonów, a tegoroczną wiosnę zaczęliśmy od 8 zwycięstw z rzędu, a mimo to nie odrobiliśmy nawet punktu do lidera. Takie są III-ligowe realia.

Czego nauczył pana lubelski okres?
Leszek BARTNICKI: – Motor, jak na warunki III-ligowe, jest bardzo dużym klubem. Mogę nawet powiedzieć, że często musieliśmy funkcjonować praktycznie jak klub I-ligowy. Na meczach zawsze było trzy-cztery tysiące ludzi, a więc organizacja wymagała zabiegów takich jak na szczeblu centralnym. Efektem dobrze funkcjonującej akademii, w której trenuje 500 dzieci, były trzy drużyny w Centralnych Ligach Juniorów w minionym sezonie. Jednak pracowało w nim mało osób. Będąc prezesem, miałem też obowiązki dyrektora sportowego, a ponieważ nie mam problemów z wypowiedziami przed kamerami i kontaktami z dziennikarzami, pełniłem często również rolę rzecznika prasowego.

Może stwierdzenie, że byłem w klubie „wszystkim” byłoby przesadą, bo bardzo wysoko oceniam moich podwładnych, ale na pewno wszystkiego miałem okazję „dotknąć”. To mi dużo dało, bo wiem, co oznacza uzyskanie pozwolenia na mecz, albo jakie opłaty są wymagane przy rejestracji zawodników. Jako dziennikarz nie byłem tym zainteresowany i pewnie większość kibiców nie ma o tym pojęcia, a ja to, bez czego nie da się zorganizować meczu, poznałem od podszewki. Rozmawiałem również ze sponsorami i bagaż doświadczeń od tego ogólnego spojrzenia na klub aż do najmniejszych szczegółów przywiozłem ze sobą do Tychów. Ten kapitał wiedzy praktycznej zdobytej w III-ligowym Motorze przekładam na tyski grunt i mam wrażenie, że tu jest mi łatwiej, bo więcej ludzi pracuje w klubie, są bardziej rozbudowane struktury.

Łatwiej więc cedować obowiązki na różne osoby, które dają wsparcie. W Lublinie mieliśmy podobną średnią frekwencję jak w Tychach. Tam i tu są spółki miejskie, więc wiele proceduralnych spraw się pokrywa. Nie jest więc to dla mnie „nieznany ląd”. Jednak i tak najważniejsze będą wyniki pierwszej drużyny, więc chciałbym sprawić, żeby kibice jak najczęściej po meczu mogli do pracy czy do szkoły iść uśmiechnięci. GKS Tychy od kilku lat ugruntował swoją pozycję solidnego, a nawet powiedziałbym, że więcej niż solidnego I-ligowca. Więc siłą rzeczy wiele osób w Tychach marzy o tym, żeby powalczyć o coś więcej. Myślę, że ten sezon będzie bardzo wyrównany. W dodatku perspektywa, że nawet szósty zespół na mecie ligowej rywalizacji może grać w barażach o awans, spowoduje, że meczów o nic, będzie mniej, i walka do końca będzie ciekawa.

 

ZACHĘCAMY DO NABYWANIA ELEKTRONICZNYCH WYDAŃ CYFROWYCH

e-wydania „SPORTU” znajdziesz TUTAJ

 

Murapol, najlepsze miejsca na świecie I Kampania z Ambasadorem Andrzejem Bargielem