Bez rozgrzewki. Jak się zbiesił kandydat na pupilka

Z sekcji, która miała być najpiękniejszą wizytówką klubu, i która miała wiele danych ku temu, by wygrać wyścig o popularność w Katowicach z piłką nożną, wykluł się kłopot. Finansowy, wizerunkowy…


Kilka lat temu, krótko po tym, jak siatkarski GKS Katowice awansował do PlusLigi i zaczął niektóre mecze rozgrywać w „Spodku”, zaczęło się domniemywanie, że owo – w najlepszym tego słowa znaczeniu – rozpychanie się nuworyszy, może sprawić, iż w hierarchii sympatii katowickich kibiców właśnie siatkarze przejmą palmę pierwszeństwa – od piłkarzy.

To były te lata, w których po kamienicach i familokach jeszcze rozbrzmiewały echa słynnego zawołania „ekstraklasa albo śmierć”, ale coraz bardziej nieśmiało, za to z towarzyszeniem narastającego sarkazmu. Niemniej piłkarskich aspiracji wciąż jeszcze było wiele, a ich spełnienie omal nastąpiło za kadencji prezesa Wojciecha Cygana i ówczesnego trenera, Jerzego Brzęczka. Marzenia posypały się na drużynie z Kluczborka, a później było jeszcze gorzej…


Tymczasem na czele armady siatkarzy GieKSy stał Piotr Gruszka, legenda polskiej siatkówki, a na (wybrane) mecze w „Spodku” przychodziło sporo kibiców, bywało, że więcej niż na spotkania futbolistów. Ten właśnie etap siatkarskiego wznoszenia się, a jednocześnie piłkarskiego jałowego kręcenia się w miejscu, pozwalał zakładać, że wynik konfrontacji o sympatię niebawem będzie przesądzony.

W tle tego wszystkiego była aura Katowic (i legendarnej hali, w której „wszystko się zaczęło”) jako mekki polskiej siatkówki i możliwość oglądania z bliska światowych gwiazd tej dyscypliny. Wielu kibiców liczyło i na to, że będzie okazja posmakowania i europejskich pucharów, nie tylko za sprawą Jastrzębskiego Węgla, który na tę okoliczność pojawiał się w „Spodku”.


Zaczęło jednak w tym wszystkim brakować czegoś w rodzaju pieprzu i soli. Przede wszystkim wyników na miarę marzeń oraz klimatu, który najwyraźniej bardzo trudno było zbudować w goszczącej na co dzień katowickich siatkarzy szopienickiej hali, przy kilkuset widzach. Hala miła, estetyczna, ale do PlusLigi trochę nieprzystająca, prowincjonalna.


Do kategorii porażki należałoby jeszcze dorzucić odejście Piotra Gruszki i kilku czołowych zawodników. Sygnalizowało to, że niekoniecznie wszystko w GieKSie gra, a zwłaszcza nie wszystkim tam jest ze sobą po drodze.


Ale kto wie, może gdyby nie ten koszmarny koronawirus, byłoby w Katowicach więcej emocji w sezonie 2019/20? Na pewno (jeszcze) nie walki o najwyższe laury, ale o takie miejsce w czołówce, które pozwalałoby zyskać pokłady optymizmu, a więc myśleć o sukcesach w następnych latach i tak zwanym wzmacnianiu marki, budowaniu silniejszej więzi z kibicami, systematycznego powiększania ich liczby…


Przeczytaj jeszcze: Między Ruchem a Realem


No ale wszystko posypało się – niestety, nie tylko wirusowo. Pal sześć, że sezon nie został dokończony. Gorzej, że to, co powinno być fundamentem każdej budowli, w tym przypadku zespołu i całego klubu, czyli wspólny cel, kierunek, współpraca itp. – wszystko to diabli wzięli. Co się weźmie do ręki gazetę czy odpali portal internetowy, człowiek dowiaduje się o wzajemnych pretensjach, żalach, straszeniu sądami, sankcjami międzynarodowej federacji, w tym wykluczeniem GKS-u z PlusLigi…


W tle tego wszystkiego są oczywiście pieniądze. Wsysa je pandemia – na tak wiele sposobów, że trudno je nawet w tym miejscu wyliczyć; jest ich po prostu za dużo. Budżet Katowic, na którego hojności dotychczas się to opierało, zaczął się mocno chwiać, jak zresztą każdego innego miasta.


Być może uzasadnione są pretensje do Marka Szczerbowskiego, prezesa klubu, że w ramach czynności ratunkowych tak bezceremonialnie rozwiązywał niektóre kwestie – szeroko ujmując – personalne. Może rzeczywiście w tym elegancji zabrakło.

Ale wiele wskazuje na to, że i w przeszłości – w poprzednim układzie kierowniczym – poczynano sobie bezceremonialnie, co sprowadzało się m.in. do życia ponad stan. Mnóstwo w związku z tym pozostało do pozamiatania i wyczyszczenia, co w takich okolicznościach, w jakich przyszło nam żyć, jest trudne podwójnie, nieprzyjemne, a jeszcze – jak widać – narażające na hejt z każdej strony.


I tak oto z niedawnego kandydata na pupilka Katowic, z sekcji, która miała być najpiękniejszą wizytówką klubu, i która miała wiele danych ku temu, by wygrać wyścig o popularność z piłką nożną, wykluł się kłopot. Finansowy, wizerunkowy, a w sumie wstydliwy.


Fot. Marcin Bulanda / PressFocus