Bez rozgrzewki. Jak to jest z progiem kompetencji?

Pierwotnie punkt wyjścia do niniejszego tekstu o kłopotach i rozterkach Krzysztofa Piątka miał być zupełnie inny. Powiedzmy, że taki trochę banalny. Oto nieznany szerzej piłkarz wchodzi do przeciętnej włoskiej drużyny – Genoi konkretnie – i strzelając w niej sporo bramek, zwraca uwagę możniejszych klubów. Uwaga szybko przeistacza się w transfer, do AC Milan konkretnie, gdzie pieniądze większe, ale i co najmniej równie wielkie oczekiwania. No bo Milan to Milan, legenda i takie tam…

Piątek ewidentnie nie dał w nim sobie rady. Może dlatego, że trener inny, ze specyficznymi koncepcjami – potem zresztą i tak zaszła zmiana na tym stołku – może dlatego, że otoczenie zawodnicze też inne, by tak rzec – z bardziej wybujałym ego, z mocniej zadartymi nosami, którego zdaniem Polak jeszcze beczkę soli powinien zjeść, zanim zasłuży sobie w meczu na więcej niż jedno czy dwa podania, otwierające drogę do zdobycia bramki. Może też dlatego, że trudno odnaleźć się tam, gdzie presja jest tak duża, jak w każdym klubie o nazwie budzącej podziw i respekt na całym świecie. Choć może już nie strach… Nie te czasy.

Tak czy owak, rzeczonym punktem wyjścia miały być rozważania o zjawisku, które można zakwalifikować do kategorii zwanej „przekraczaniem progu kompetencji”. Czyż nie to zdarzyło się Piątkowi? Na zdrowy chłopski rozum mógł przecież stopniowo dojrzewać w Genoi. Czyli: lepiej otrzaskać się z włoską ligą poprzez bliższe jej przyjrzenie się – oczywiście przede wszystkim w wymiarze piłkarskim, lecz także od strony rozmaitych układów, w tym obyczajowości. Nie mówiąc już o takim opanowaniu języka, by móc mieć pełną swobodę porozumiewania się nie tylko na boisku, lecz także w szatniach, gabinetach prezesów, by o najpospolitszej ulicy nie wspomnieć.

Piątek się wpakował, i nieważne czy sam, czy też może za podszeptami rozmaitych menedżerów, dokonał wyboru, który go przerósł. A na to nakłada się (będzie się nakładać?) zły ślad w psychice. Bo trudno nie przypuszczać, że wszystkie te doświadczenia były dla piłkarza wyłącznie lekcją sportową, po której się po prostu otrzepuje i z podniesioną głową idzie dalej. Tak to niestety nie działa, i nie trzeba być psychologiem, by to wiedzieć i rozumieć.

Dlatego też z narastającym zdumieniem śledziłem transferową sagę Krzysztofa Piątka. Abstrahując od tego, że zapewne co najmniej połowa wieści dotyczących tego dokąd ma iść mieściła się w sferze spekulacji czy pospolitych plotek, to jednak nazwy części klubów, które się w nich pojawiały, budziły i respekt, i skłaniały do zadania pytania: dokąd on się pcha? Lub: dokąd go pchają? Choć w sporcie trudno z góry cokolwiek przesądzać, to jednak domniemany transfer do kontrahentów w postaci takich klubów, jak Tottenham czy Chelsea, musiały rodziły pytania w rodzaju: „Czy on chce się przenieść z deszczu pod rynnę?”. Tym bardziej że nie przenosiłby się w ramach sportowego i finansowego awansu, lecz z nadzieją na odbudowanie się… Akurat w Anglii, gdzie – jak wiadomo – o zmiłuj się nie ma mowy?

W świetle tego wszystkiego jego transfer do Herthy Berlin można potraktować jako przejaw zdrowego rozsądku, choć oczywiście – z całą pewnością można to założyć – łatwo mu też nie będzie. Bo Bundesliga to Bundesliga. Ale, po pierwsze, od Juergena Klinsmanna na pewno czegoś się może nauczyć. Po drugie – bez wątpienia zawsze może zatelefonować do Roberta Lewandowskiego czy Łukasza Piszczka, by tego i owego się dowiedzieć (na przykłąd o niemieckiej… obyczajowości piłkarskiej). Po trzecie – będą tam od niego oczekiwać bramek, ale nie tego, że zagwarantuje Hercie europejskie puchary; ciśnienie nie będzie tak wielkie, jak w Mediolanie, aczkolwiek ludzi na trybunach bywa tam więcej.

Bez wątpienia wykonuje Piątek krok w tył, choć często tak bywa, że robi się go po to, by później zrobić dwa kroki do przodu. Najważniejsze, by mieścić się w swoim własnym progu kompetencji.