Bez rozgrzewki. Jak to na Islandii ładnie

Pojutrze – latoś wyjątkowo późno, bo 5 września – rozpocznie się kolejny rok szkolny. Co prawda mówi się o nim już od dłuższego czasu, a w zasadzie nie mówi, tylko wręcz krzyczy, bo jest nieodgadniona ilość problemów merytorycznych, organizacyjnych i personalnych związanych ze szkolnictwem (podręcznikami, nauczycielami, pieniędzmi itp.), no ale właśnie teraz nadchodzi prawdziwe zderzenie z prozą życia.

Nieodmiennie też – w takim akurat miejscu nawet wypada – trzeba się pochylić nad kondycją takiego przedmiotu, jak wychowanie fizyczne w szkole. Tak, tak! Nuda! Przecież od dawna wiadomo, że to przedmiot drugiej kategorii, najlepiej taki do likwidacji, do czego chętnie dążyłaby zarówno część dzieci i młodzieży, jak i nauczycieli; tudzież rodziców.

To przedmiot kłopotliwy w tym sensie, że wymaga ściągnięcia z siebie wierzchnich ciuchów, przebrania, a potem ponownego założenia. A nade wszystko wysiłku fizycznego w postaci rozmaitych ćwiczeń. Nauczyciele? Często-gęsto nieprzygotowani fachowo do zajęć, czy to z najmłodszymi dziećmi, czy to z młodzieżą, co kończy się zasadą: „Ja wam rzucam piłkę, a wy się jakoś bawcie”. Z naciskiem na jakoś.

Mniej więcej tak przygotowani, czyli w większości nieprzygotowani, młodzi ludzie trafiają do sportu; o ile oczywiście w ogóle trafiają. Tacy, którzy mają kłopot ze zwykłym przewrotem w przód albo w tył, nie mówiąc już o innych banalnych ćwiczeniach. Ale by już przestać marudzić, co zresztą czyniłem w tej akurat szkolnej kwestii przez długie lata, odwołam się do całkiem niedawnych (choć pośrednich) skutków zaniechań, zaniedbań, bylejakości, a w sumie nieśmiertelnych skutków i przyczyn obiektywnych. Z góry zastrzegam, że znajdą się w tych spostrzeżeniach pewne uproszczenia.

Otóż jak wszystkim kibicom sportowym wiadomo, piłkarski Lech Poznań czynił starania najpierw o fazę grupową Ligi Mistrzów, a po klęsce w konfrontacji z Karabachem Agdam o fazę grupową Ligi Konferencji Europy. To drugie ostatecznie mu się udało, ale po drodze przeżywał momentami żałosne męki, m.in. z islandzkimi amatorami czy może półamatorami; zakończone udanie, po dogrywce w Poznaniu. Być może nie doczytałem wszystkich relacji i komentarzy po tym wydarzeniu, niemniej warto zwrócić – nawet jeszcze teraz – uwagę, że w islandzkiej drużynie na boisku przebywało jednocześnie 8-9… Islandczyków, którzy między pracą a treningami zdołali napędzić wielkiego strachu „pełnym profi” z Poznania i wywołać w tejże stolicy Wielkopolski wściekłość – delikatnie mówiąc.

Główny jednak (chyba nie tylko z mojej perspektywy) był ten problem, że w Lechu proporcje narodowościowe były odwrotne. To znaczy w wyjściowej jedenastce „Kolejorza” było 7-9 obcokrajowców. A zatem – odwrotnie jak Islandczycy – bogaty polski klub nie jest w stanie zachować takich proporcji, by mieć przekonanie, że w Polsce skutecznie pracuje się z młodzieżą. Ba, gdyby taka mieszanina gwarantowała jakikolwiek sukces (niechby sam tylko awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów), można byłoby machnąć ręką. No ale na 31 edycji mieliśmy swojego przedstawiciela w LM raptem 3 razy.

Pewnie nie poruszałbym tego tematu – w końcu oklepany on i trudno coś nowego i odkrywczego doń wnieść – gdyby nie pewien zbieg okoliczności. Otóż właśnie wtedy, kiedy Lech przeżywał męki z Vikingurem, młodzi polscy piłkarze ręczni zebrali wielkie baty (25:38) w mistrzostwach Europy do lat 18 od swoich rówieśników z Islandii. Na oko – różnica klasy. Albo i dwóch. Przypadek? Chwilowa niedyspozycja? Zatrucie pokarmowe? Zapewne ani jedno, ani drugie, ani trzecie. Za to na pewno pochodna jakości szkolenia, może i motywacji samych młodych ludzi, by być wyżej, dalej…

Trudno na tę okoliczność nie dokonać kolejnej konfrontacji Polski i Islandii, a mianowicie pod względem liczby ludności. Otóż my mamy jej ok. 38 mln, a Islandia ok. 366 tys. Czyli mniej więcej 70 tysięcy więcej niż… Katowice. Stąd banalne pytanie, jak oni to na Islandii robią, że nie muszą w drużynach piłkarskich uciekać się do wielkiego importu zawodników – i płacić wielkich pieniędzy – by osiągnąć poziom… Lecha Poznań; i jak to robią, że mając tak skromny potencjał ludnościowy, potrafią stworzyć drużynę 18-latków w piłce ręcznej, która tak boleśnie kroi tyłki równolatkom z Polski. A takich porównań dałoby się pewnie zrobić więcej.

Kto wie, czy to właśnie nie jest ten moment, by powrócić do pytań o poziom i wagę wychowania fizycznego w polskich szkołach, czyli o tę bazę, na której buduje się przyszłość sportu wyczynowego. No i może warto zasugerować, by polscy ministrowie od oświaty i sportu udali się na Islandię, wypytali się i przyjrzeli, jak oni to tam w szkołach robią. A może nawet i niektórych rodziców tam wysłać?


Na zdjęciu: Piłkarze Vikingura potrafią łączyć grę z normalną pracą zawodową i nie odbiegać specjalnie poziomem sportowym od mistrza Polski.

Fot. Paweł Jaskółka/PressFocus