Bez rozgrzewki. Jak zatracił się smak deseru?

W przeszłości weekend był dla kibica równoznaczny ze świętem. Na końcówkę tygodnia przypadała kumulacja sportowych wydarzeń i trzeba było mocno się natrudzić, by pogodzić wybór meczu, dyscypliny i… domowych zobowiązań.

Rozrost lig i innego typu rozgrywek wymusił rywalizację w robocze dni tygodnia. Do tego doszły prawa rozmaitych stacji telewizyjnych do transmitowania kolejnych wydarzeń, a w konsekwencji terminarze rywalizacji zaczęły być dyktowane w dużej mierze właśnie przez te stacje. Jaki mamy efekt? Kibic w kapciach na upartego może cały weekend przesiedzieć przed telewizorem i nie zanotuje żadnej przerwy w śledzeniu tego, co na arenach sportowych się dzieje. Mało tego, kiedy przyjdzie z pracy w środku tygodnia, bez względu na dzień, też może odpalić telewizję i do 23.00 nie zanotować żadnej przerwy w oglądaniu sportowych wydarzeń. W ten oto sposób, trochę niepostrzeżenie, sport stracił smak deseru.

Owo nasycenie (przesycenie) może sprawić – już sprawia? – że albo zmienia się kanały, na przykład na filmowe, albo nie odpala się telewizora w ogóle, albo spędza się czas zupełnie inaczej, ze swojej perspektywy ciekawiej; bardzo dobrze, jeśli zdrowiej, chociażby poprzez własną aktywność fizyczną.

Ale, jak się rzekło, dotyczy to kibiców w kapciach, a nie tych, na których klubom powinno zależeć najbardziej – naocznych obserwatorów meczów, tworzących nie tylko atmosferę, ale i przede wszystkim płacących za bilety. Problem w tym, jak ich nakłonić, by przyszli na stadion lub do hali na przykład na środowy mecz, rozpoczynający się o 20.30, który summa summarum potrwa do 22.30-23.00, i wrócili do domu około północy? Ze świadomością, że nazajutrz trzeba wstać do pracy, której początek przypada na 6.00 bądź 7.00…

Piszę to wszystko w kontekście narastających żalów, że dramatycznie spada frekwencja m.in. na meczach tak hołubionych i służących za przykład dla innych polskich lig siatkarskich. 1000 osób na spotkaniach drużyn kobiecych uchodzi już za dobry wynik, a co najmniej kilka drużyn męskich tego tysiąca bardzo by sobie życzyło. Mówią, że to pochodna spadku poziomu, że co innego, jak kibic ma do czynienia z ligą mistrzów świata, a co innego jak z ligą europejskiego średniaka. Ale taki punkt widzenia można uznać za prawdziwy tylko częściowo, bowiem bitwę o frekwencję wygrywa się nie tylko gwiazdami, ale i wychodzeniem naprzeciw potrzebom kibica. Mecze w Wielki Piątek lub 23 grudnia – na dodatek o 20.30 – takim wyjściem na pewno nie są; i chyba nie trzeba tego szerzej uzasadniać.

W tym kontekście za co najwyżej średni pomysł trzeba uznać finansowe kary za brak dostatecznej frekwencji (1000 osób na meczach ligi kobiet i 1500 na meczach ligi mężczyzn) w siatkarskich halach; na dodatek na meczach, które są transmitowane przez jedną ze stacji telewizyjnych. Najpierw trzeba zrobić – regulaminowy i logistyczny – porządek w rozgrywkach, a dopiero później zmuszać kluby do aktywności w przyciąganiu kibiców.