Bez rozgrzewki. Jeszcze jeden miesiąc życia

W minionych kilkunastu dniach dwóch ludzi siedzących po same uszy w piłce nożnej wyraziło bardzo podobne, jeśli nie identyczne zdanie. Najpierw Kamil Kosowski (trzeba przedstawiać?), który w wywiadzie dla Sportowych Faktów stwierdził ni mniej, ni więcej: „Nie wiem, czy ktoś się na mnie za to obrazi, powie że gadam głupoty lub mu zazdroszczę.

Jednak dla mnie polscy ligowcy – i to wszyscy – są mocno przepłaceni. Oczywiście, to nie jest wina zawodników, bo jeśli klub chce płacić, to piłkarz powinien brać. Tyle że powinien jeszcze coś od siebie dawać. Jeśli ktoś wychodzi na mecz pucharowy i w sercu nie czuje się wyróżniony… tak jak było kiedyś. Wtedy to w pucharach mogłeś się pokazać, a dopiero za granicę jechałeś, żeby zarobić.

A dziś mówimy sobie: „Przegraliśmy? Trudno, jest dobra wypłata, więc nic się nie dzieje. Mogło być lepiej, ale i tak jest dobrze, mamy nowy sezon, pogramy sobie w piłkę”. Po co to wszystko? Żeby kupić dom i dwa samochody? Nie pasuje mi to”.

Jako drugi w te same buty wszedł… Petr Masek, skaut Slavii Praga, ale bardzo częsty bywalec na polskich stadionach i śledzący naszą rodzimą ligę od mniej więcej 20 lat. Powiedział on (na naszych „Sport”-owych łamach tak: „Problem tkwi w waszych klubach i to się akurat przez 20 lat nie zmieniło. O co chodzi?

U nas (w Czechach – przyp. AG) więcej się walczy. Zawodnik, aby grać, musi włożyć więcej wysiłku, czy to chodzi o mecz, czy o trening. Z kolei w Polsce są bardzo wysokie zarobki w stosunku do tego, co się gra i co się prezentuje (…) Nie mówię, że nikt nie zasługuje na wysokie zarobki, ale generalnie piłkarze są u was przepłacani”.

Cytaty przydługawe? I w jakimś sensie nieświeże, bo przecież temat relacji sportowej klasy do zarobków jest nicowany niemal od zawsze, również na łamach „Sportu”? Może i tak, ale okoliczności sprawiają, że uporczywie trzeba do niego wracać.

O jakich okolicznościach mowa? Ano o takich, że w piłce biją nas na wszystkich możliwych frontach, a nadziei na to, że w dającej się przewidzieć perspektywie będzie inaczej, nie ma żadnej. Nie ma więc mowy o tym, że polskie kluby znaczyć będą w europejskich pucharach przynajmniej tyle, ile znaczą obecnie czeskie, z coraz też większym bólem głowy należy myśleć o przyszłych możliwościach naszej reprezentacji, która nie dość, że się starzeje, to jeszcze sprawia wrażenie pozbawionej wewnętrznej siły i energii.

Niechybnie z braku konkurencji, a konkretnie z braku frontalnego ataku młodzieży na pozycje starych. Pytanie, z czego się to bierze…

W zasadzie powinienem przeprosić, wypisuję przecież banały. Ale też na swój sposób trzeba bić na alarm, bo niekoniecznie i nie we wszystkich przypadkach pieniądze, które wędrują do prywatnych kieszeni piłkarzy są prywatnymi pieniędzmi właścicieli klubów.

Gdyby tak było, pal licho, że ktoś ma kaprys płacenia miesięcznie 30 czy 40 tys. zł graczowi słabego klubu I ligi, czyli drugiego frontu rozgrywkowego. Jego – właściciela – cyrk, i jego małpki. Diabli zaczynają brać wtedy, kiedy ten pieniądz pochodzi od podatnika, który o takich zarobkach może wyłącznie marzyć. W skali roku – by nie było wątpliwości.

Tak duże pieniądze zwyczajnie mogą demoralizować a przynajmniej demotywować. Niekoniecznie musi to wynikać ze złej woli, a z… pragmatyki. Wielu z tych, którzy biegają po boiskach, zdaje sobie sprawę, że choćby trenowali trzy razy dziennie, to i tak pewnego poziomu nie przeskoczą. Na przykład takiego, który byłby uzasadniał aspiracje do wyjazdu za granicę, po prawdziwie duże pieniądze.

Filozofia zatem, którą wyznają na swój własny użytek, może się sprowadzać do… jeszcze jednego miesiąca życia. Za tę pensję, oczywiście.

Potem patrzę na mecz, czy to ekstraklasy, czy to I ligi, no i… zęby bolą. Czasem patrzeć się po prostu nie da. Za bardzo wybredny jestem? Może, ale popatrzcie na stopień zapełnienia trybun. W wielu przypadkach zdaje się on wskazywać, że wchodzą na nie już tylko desperaci.

Tylko dlaczego i za co płacić aż tyle tym, którzy dla tych desperatów grają?