Bez rozgrzewki. Jeszcze jeden polski deficyt

 

Ano o te słowa: „Od 2014 roku do Polski sprowadziliśmy 852 obcokrajowców, z czego 734 na kontrakcie wolnym i 118, za których trzeba było płacić. Teraz zadajmy pytanie, ilu z tych 852 piłkarzy grających w ekstraklasie i niższych ligach zapamiętamy? Jeżeli mielibyśmy wymienić 10-12 zawodników, którzy dali wartość dodatkową, to nasza pamięć chyba by się wyczerpała. Nasza polityka musi być inna. Trzeba sprowadzać obcokrajowców, ale dobrych, którzy pociągną drużynę i przy których młodsi będą się uczyć”.

Oczywiście prezes PZPN nie powiedział niczego nowego. O problemie tzw. szrotu sprowadzanego z zagranicy wiedzą i mówią wszyscy, co zasadniczo niczego nie zmienia, a w argumentach przewija się zwłaszcza to, że ci „stranieri” są po prostu tańsi niż piłkarze rodzimego chowu. No, w jakimś sensie potwierdzają to wymienione wcześniej liczby – za 734 nie trzeba było płacić, pomijając oczywiście działkę dla menedżera i pewnie jeszcze parę innych rzeczy, do których wyobraźnia maluczkich nie sięga. Ale zwykle też tak bywa, że ci pozyskani za darmo mają wyższe kontrakty, więc bilans najpewniej wychodzi na zero.

Dyskutować nie byłoby specjalnie o czym, gdyby nasze drużyny w europejskich pucharach osiągały coś więcej niż drugą czy – w porywach – trzecią rundę kwalifikacji, by o fazie grupowej, wiążącej się z naprawdę dużymi pieniędzmi, już nie wspominać. Ale nie osiągają, podważając w ten sposób głębszy sens tych (niby) wzmocnień. Przy tej okazji zawsze jednak będę wskazywał, że skoro mamy z europejskiej rywalizacji odpadać tak wcześnie, to może jednak lepiej czynić to rodzimymi zasobami, które zdołają – jeśli zdołają – wynieść z tych lekcji odpowiednio dużo. Dla siebie, dla klubu…

Być może do tej – nie da się ukryć – przechodzonej już kwestii „piłkarz cudzoziemski a sprawa polska” bym nie wracał, gdyby nie Michał Probierz, który w swoim stylu, nie patyczkując się specjalnie, stwierdził w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”, że za jego trenerskich czasów, a liczą one w ekstraklasie już 13 lat, poziom polskiej piłki klubowej wciąż spada i spada. Ktoś, kto przed kilkoma dniami świętował jubileusz 400. meczu w roli trenera drużyny ekstraklasowej, chyba wie, co mówi; baza zdobytych doświadczeń jest przecież bardzo rozległa.

Wie, co mówi… A zatem, czy przypadkiem Probierz nie uderza w polskie środowisko trenerskie? Bo przecież, tak na zdrowy rozum, to ono jest odpowiedzialne za to, co drużyny prezentują na boisku i za umiejętności techniczno-taktyczno-motoryczne piłkarzy, ze szczególnym uwzględnieniem polskich. Potraktujmy to oczywiście jako uproszczenie, bo przecież na wynik sportowy składa się bardzo wiele czynników, a praca trenera jest tylko jednym z nich, choć bardzo istotnym. Uproszczeniem nie będzie jednak stwierdzenie trenera Cracovii, że tych drużyn nie ma za bardzo z czego tworzyć i komponować, bo rynek nawet najmłodszych piłkarzy jest w Polsce spenetrowany i przebrany. Ledwie chłopaczek jeden z drugim odrośnie, a już zaczyna się swoista nim zabawa menedżersko-transferowa.

Mówią, że piłka nożna jest najpopularniejsza wśród dzieciaków, przedstawiciele innych dyscyplin skarżą się wręcz, że futbol zasysa i podbiera potencjalnych siatkarzy, koszykarzy, piłkarzy ręcznych, lekkoatletów, nie mówiąc już o innych dyscyplinach, tymczasem Probierz twierdzi, że mamy deficyt młodych i bardzo młodych ludzi w dziele kopania piłki. Bo za mało boisk, bo za mało akademii, bo za mało odpowiednio opłacanych trenerów…

Można byłoby wyciągnąć z tego taki wniosek, że w polskiej piłce wciąż za mało jest pieniędzy. Pojawia się jednak pytanie, ile realnie byłoby ich potrzebnych, żeby to wszystko zaczęło mieć ręce i nogi, i czy przypadkiem te dodatkowe wpływy nie zostałyby przejedzone bez sensu, na przykład na kolejne transfery tabunów „stranieri”, o których za chwilę już nikt nie będzie pamiętał.