Bez rozgrzewki. Koniec wielkiego przepalania?

Życie sportowe na naszych oczach zamarło. Oczywiście – nie tylko ono, ale mówimy o sporcie, bo to materia, z której żyje i wyżej podpisany, i dziesiątki tysięcy ludzi w ten czy inny sposób z nią powiązanych. Zawodnicy, trenerzy, działacze, producenci sportowych ciuchów i butów, firmy ochroniarskie, sprzedawcy pamiątek i słonecznika… W Anglii już od dość dawna wiadomo, że piłkarski interes kreuje pokaźny procent tamtejszego PKB (Produktu Krajowego Brutto). A ostatnio poinformowano, że Manchester City zatrudnił tysięcznego pracownika. Cóż, kluby – jak inne firmy – przekształcają się z wolna w wielkie korporacje, z globalnym kapitałem.

Niby w Polsce nie ta skala, ale umówmy się, że ze sportu też żyją dziesiątki, a jeśli policzyć szerzej, to i setki tysięcy ludzi. Jedni – relatywnie rzecz ujmując – bardzo bogato, inni tak sobie, acz zapewne niekoniecznie wyobrażają sobie inny sposób na życie.

I właśnie w to wszystko, w tych ludzi, w te interesy, utarte szlaki, emocje (i cokolwiek jeszcze sobie wymyślimy) uderzył koronawirus z siłą równą tsunami. Zewsząd słychać głosy, że to uderzenie zagraża nie tylko interesom poszczególnych organizacji sportowych, lecz również godzi w podstawy elementarnej egzystencji poszczególnych ludzi sportu i ich rodzin.

Najgłośniej ten jęk słychać ze strony środowiska piłkarskiego. Pewnie dlatego, że ma ono największą siłę przebicia, a jednocześnie zagrożone zostały tam najgrubsze miliony w walutach rozmaitych; miliony, po które – wydawało się – wystarczy sięgnąć, podnieść, zerwać; tak jak to było w minionych latach, i co wydawało się wręcz oczywiste. Dało miasto, sponsorzy, właściciel praw telewizyjnych, reklamodawcy, kibice kupujący bilety i gadżety. Ponadto zawodnika jednego z drugim się sprzedało i tak to się kulało, jak – nie przymierzając – od pierwszego do pierwszego.

A dzisiaj zaczyna się mówić o bankructwach klubów. Fakt, jeśli do nich dojdzie, to huk będzie spektakularny. W każdym razie o wiele bardziej niż ten, który pojawi się przy okazji bankructw dziesiątek czy setek tysięcy sklepów, sklepików, barów, restauracji, pensjonatów, hoteli, biur turystycznych, transportu osobowego i ciężarowego… Wymieniać można byłoby jeszcze bardzo długo. Tak jak o wiele bardziej spektakularnie prezentowałby się bezrobotny, nieumiejący znaleźć zatrudnienia piłkarz (siatkarz, koszykarz, lekkoatleta) niż sprzedawca, recepcjonista, kierowca…

Ale teoretycznie te grupy zawodowe powinny startować z innych półek. Bo z innej półki zaczyna bezrobotne życie ten, który zarabiał 10, 20, 100 tysięcy zł miesięcznie, a z innej tej, który miał do dyspozycji 2 czy nawet 3 tysiące zł. Pierwsi mieli z czego odkładać i zabezpieczać się, drudzy zdecydowanie nie.

Choć oczywiście każdą kwotę da się przehulać albo… przepalić. Tego drugiego sformułowania użył niedawno – jeszcze zanim na dobre zaczął się koronawirusowy kryzys – właściciel Rakowa Częstochowa, Michał Świerczewski. A użył (w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”) w kontekście gospodarki finansowej w poszczególnych klubach.

Brzmiało to tak:

Pytanie: Dużo jest, jak pan to ujął, przepalanych pieniędzy w ekstraklasie?

Odpowiedź: Bardzo dużo. Sami nie jesteśmy święci, też popełniliśmy liczne błędy. Wielu zawodników jest przepłacanych.

Zasadniczo – nic nowego, każdy uważny obserwator polskiej ekstraklasy, a i klas niższych, wie to bez podpowiedzi, męcząc się przy oglądaniu tego, co serwuje nam większość drużyn na co dzień i co pokazują w konfrontacjach międzynarodowych na bardzo wczesnych etapach rywalizacji w europejskich pucharach. I zastanawia się, za co oni biorą tyle kasy. Nowe jest natomiast to, że do takiej konstatacji doszedł człowiek, który w buty ekstraklasowe wszedł całkiem niedawno, a na dodatek inwestuje (przepala?) swoje własne pieniądze.

Niebawem po tych publicznie wygłoszonych przez Michała Świerczewskiego słowach wybuchła epidemia; no i płacz, że kluby mogą jej nie przetrzymać. Trzeba byłoby – złośliwie – zawołać: „Było tej kasy tak beztrosko nie przepalać!”.

Trzeba wierzyć, że sport da sobie radę, tak jak dawał sobie radę wcześniej, w trudniejszych nawet okolicznościach. Trzeba też przynajmniej odrobinę wierzyć, że wszystko to, z czym mamy do czynienia dzisiaj, sprawi, że sposób myślenia o sportowym biznesie się zmieni. Na taki, który nie dopuści, by tyle kasy nie było bezsensownie przepalanej.

Ale może to zanadto naiwna wiara…