Bez rozgrzewki. Krótki przegląd ludzi na stołkach

Wątków jest tyle, że właściwie nie wiadomo od którego zacząć. Teoretycznie na czoło powinna się przedostać informacja, że Władysław Kosiniak-Kamysz nie jest już prezesem Zrzeszenia Ludowe Zespoły Sportowe, a kilka dni temu zastąpił go na tym stanowisku Mieczysław Baszko.


Choć wywodzi się on z kręgów miłościwie panującej nam władzy, to powiadają w środowisku, że na LZS-ach to on się zna, bo szefował strukturom wojewódzkim Podlasia. No więc – teoretycznie – nie w teczce on przyniesiony, a swój, z dobrą znajomością problemów sportu na wsi. No i jeszcze jest posłem, zatem coś tam może…

Baszko jednak nie ze swoich świeżo poczynionych awansów zasłynął, lecz… z Twittera, który poniósł w świat jego przekaz – w nagraniu dla TVN24 – że wiceminister sportu Łukasz Mejza w swojej działalności sprowadzającej się do hasła „leczymy nieuleczalne” (jakoby za ok. 80 tysięcy dolarów, jakoby w Ameryce Płd.) na pewno miał dobre intencje. Prezes Baszko uzasadnił to kilkoma przykładami – fakt, niezbyt precyzyjnymi – stanowiącymi dowód, że medycyna niekonwencjonalna może mieć zbawczy wpływ na proces leczenia. No ale co tam Ameryka Płd., skoro – rzecze Baszko – na Podlasiu są tzw. szeptuchy, no, takie baby-czarodziejki, co to potrafią wyrwać człowieka ze szponów choroby.

Problem wypłynął za sprawą dziennikarzy WP, którzy odkryli, że Łukasz Mejza – poseł Zjednoczonej Prawicy – założył w przeszłości firmę medyczną, która miała się specjalizować w leczeniu nowatorskimi metodami chorych na raka, Alzheimera czy Parkinsona. Dodajmy – metodami niesprawdzonymi i uznawanymi w świecie za bardzo niebezpieczne. Mejza podobno nic na tym nie zarobił – choć właśnie sprawdzany jest przez służby – natomiast sam fakt łudzenia rodzin małych i dużych pacjentów wyleczeniem z (dzisiaj) nieuleczalnych chorób budzi wstręt i obrzydzenie.

Tyle że poseł ten (wskoczył w miejsce zmarłej Jolanty Fedak z PSL, ale sam zapisał się do Republikanów Adama Bielana) w ramach koalicyjnych ustaleń dostał stołek wiceministra sportu, a on sam komentuje to tak, że na nim wisi koalicja Zjednoczonej Prawicy. Sugeruje więc wszem i wobec, że jest nienaruszalny, bo bez niego runie dotychczasowy układ władzy.

Nie wiadomo, jak to wszystko się skończy, choć już pachnie nieładnie. Rzecz w tym, że nie po raz pierwszy dziwnie pachnie wokół tych, którzy kierują polskim sportem. Skąd się w nim wzięli i co uzasadniało ich nominacje? Bo koalicyjny układ? Bo koledzy? Bo władza z natury jest jak narkotyk, że stwarza nowe możliwości i umożliwia zawieranie nowych znajomości, które nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą? Bo na sporcie wszyscy się znają, nawet ci, którzy się nie znają?

By spotęgować tę zadumę, wystarczy krótki przegląd nazwisk ministrów, którzy w dalszej i bliższej przeszłości pełnili tę funkcję, ale za jej sprawą jakoś tak średnio zapisali się w pamięci.

Jacek Dębski. Przez pewien czas mógł uchodzić za zdolnego polityka młodego pokolenia. Był związany z kilkoma partiami, pełnił ileś ważnych funkcji, ale rozgłos zyskał za sprawą konfliktu z Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Chciał wykończyć prezesa Mariana Dziurowicza, a w rezultacie sam się wykończył – jako polityk. Po epizodach z władzą wplątał się w niejasne kontakty ze światem przestępczym, co skończyło się zabójstwem w 2001 roku.

Tomasz Lipiec. Chodziarz, oskarżony o stosowanie dopingu; potem te oskarżenia wycofano. Minister sportu w czasach pierwszych rządów PiS. Kolejny, który poszedł na wojnę z PZPN. W 2007 roku odszedł z rządu po postawieniu zarzutów – później udowodnionych – o przyjmowanie łapówek. Skazany na 2,3 lata więzienia. Potem wyrok skrócono.

Mirosław Drzewiecki. Był ministrem sportu w czasach premierowania Donalda Tuska. Też chciał się wykazać, i też poszedł na bezsensowną wojnę z PZPN i Marianem Dziurowiczem. Tę wojnę przegrał, a potem stał się obiektem ataków za niejasne (lobbystyczne) kontakty ze środowiskiem hazardowym. Nigdy do niczego się nie przyznał, ale do dymisji podał.

Andrzej Biernat. Był ministrem w latach 2013-15. Poleciał ze stanowiska po tym, kiedy nie umiał się wytłumaczyć ze wszystkich składników swojego majątku, ze szczególnym uwzględnieniem luksusowego auta.

Oczywiście, szefów polskiego sportu tylko w minionych 20 latach było o wiele więcej, ale nie zmienia to faktu, że „średnia wątpliwości” co do kompetencji merytorycznych i moralnych wielu z nich jest wysoka. Dlaczego ta średnia jest tak wysoka właśnie w sporcie? I czy będzie jeszcze wyższa za sprawą Łukasza Mejzy?


Na zdjęciu: Łukasz Mejza
Fot. lzs.pl