Bez rozgrzewki. Na tropach glinianych nóg

Ale co tu dużo gadać – okoliczności tak do końca normalne nie były. A nie były – i nie są – dlatego, że jeszcze w czwartek poprzedzający spotkanie w ogóle nie było wiadomo, czy siatkarze ze Szczecina zdecydują się na wyjazd. Wszystko przez to, że ich klub zdaje się leżeć.

Klubom sportowym, jak wielu innym firmom z różnych branż, zdarza się mieć kłopoty. Jednym przejściowe, innym ustawiczne. Przyczyny są różne, acz w sporcie najsilniej obecny jest syndrom przeinwestowania. Co znaczy, że obiecuje się więcej niż wskazuje na to bilans aktywów i pasywów. Z przeinwestowania rodziły się różne patologie i różne… smutne żarty. W sposób patologiczny przeinwestował swego czasu na przykład Ruch Chorzów (patologiczny, bo w tle była działalność pozaprawna), z następstwami widocznymi dzisiaj, w postaci uczestnictwa „Niebieskich” na trzecim poziomie rozgrywek. Wcześniej tego typu los dotknął Widzew Łódź, z którym po dzień dzisiejszy mocno kojarzy się powiedzenie: „Nikt ci tyle nie da, ile ci Pawelec obieca”. Długo łódzkiemu klubowi zajął powrót na centralny – choć wciąż nie najwyższy – poziom rozgrywek.

Ale to specyfika nie tylko piłki nożnej, choć przypadki z nią związane są najbardziej widoczne i spektakularne. W innych dyscyplinach podobnego typu wydarzeń też jest sporo; niektóre kluby gasną, by odrodzić się pod innymi postaciami; w zależności od kaprysów sponsorów, którzy pojawiają się i znikają.

Stocznia Szczecin to jednak przypadek kompletnie osobny. Został zarejestrowany 5 kwietnia bieżącego roku – jako spadek po Espadonie Szczecin – „na mocy podpisanej umowy ze sponsorem strategicznym Stocznią Szczecińską”, jak można wyczytać w internecie. Powstał i poszedł na zakupy. Niemal same bombowe. Trudno w innych kategoriach postrzegać pozyskanie Bartosza Kurka, Łukasza Żygadły czy słynnych Bułgarów Mateja Kazijskiego i Nikołaja Penczewa. W roli trenera tego gwiazdozbioru miał się sprawdzić Michał Gogol, wykonujący bez wątpienia wspaniałą pracę jako drugi szkoleniowiec reprezentacji Polski, mistrza świata było nie było.

I cóż od pewnego czasu mamy? Nieustające sygnały, że klubie dzieje się źle; że zawodnicy i sztab trenerski otrzymali pieniądze raz i niekoniecznie drugi; że większość z nich zyskała już podstawę prawną do rozwiązania kontraktu z winy klubu; w końcu – że niebawem tak uczynią. Jak na początek działalności klubu, który miał zdominować PlusLigę, wieści druzgocące, no i prowokujące do stawiania pytań. Przede wszystkim o założenia biznesowe całego przedsięwzięcia. Powiedzieć, że były one oparte na glinianych nogach, to nic nie powiedzieć. Ktoś jednak je przyjął, zaakceptował, uznał za całkowicie wiarygodne.

Być może jako pierwsza powinna uderzyć się w pierś Polska Liga Siatkówki, której jednym z zadań jest sprawdzanie wiarygodności budżetów klubów, a konkretnie na czym te budżety są oparte. Najwidoczniej sprawdzanie odbyło się „na gębę”. W dalszej kolejności coś do zarzucenia sobie powinni mieć menedżerowie zawodników, którzy dali się przekonać, że Stocznia to projekt wielki i na lata. Swoją drogą ciekawe, jakie kwoty znalazły się w kontraktowych papierach; zapewne takie złożone z wielu zer. O uderzaniu się w pierś szefów szczecińskiego klubu nie warto byłoby wspominać, gdyby nie podziw dla ich daru przekonywania. Może odbyło się to w klimacie… Reymontowskim: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć…” klub sportowy.

Generalnie sprawa jest dziwna. Gadają, że w tle może być wielka polityka, gwałtowne zmiany priorytetów spółek Skarbu Państwa, niedotrzymanie wcześniej złożonych obietnic. No ale z takim efektem, że cała masa ludzi – a kibice w pierwszej kolejności – poczuła się zrobiona w konia.