Bez rozgrzewki. Nakleić znaczek i do Realu

Gdyby się uprzeć, można byłoby chwilowo obwołać Roberta Lewandowskiego niemieckim wrogiem publicznym nr 1. Dostało mu się po meczach Bayernu z Realem w półfinale Ligi Mistrzów, choć nie napisano wprost, że to głównie przez niego Bayern nie awansował. Jeszcze jednak bardziej dostało mu się po tym, jak nie podał ręki trenerowi Juppowi Heynckesowi, kiedy ten – w trakcie meczu z FC Koeln – postanowił zdjąć naszego kapitana z boiska. Świadomie czy nie, pozbawił go tego dnia szansy na pokonanie bariery 30 goli w sezonie, na co został mu już tylko jeden mecz.

W sumie można byłoby to wszystko traktować z przymrużeniem oka, bo znając reguły medialnego biznesu, taka postać jak Lewandowski musi być pod obstrzałem. I dobry – dla Bayernu strzelił w sumie 150 bramek – i świetnie zarabia, i ma ładną żonę, i dziecko mu się urodziło. No i jeszcze pokazał różki, co ów medialny biznes pozwala nakręcić. Ileż to narodziło się spekulacji i komentarzy, ileż autorytetów głos zabrało, ileż to podpowiedzi i sugestii się pojawiło, co z tym „Lewym” zrobić. „Die Welt” wręcz napisał, że „Lewandowskiemu powinno się nakleić znaczek na tyłek i wysłać do Realu”. Bo egoista i samolub z niego.

Oczywiście, w takich okolicznościach można się tylko zastanawiać, że gdyby w Niemczech nie strzelano w Lewandowskiego, to w kogo by strzelano? Przecież w tym Bayernie panuje nuda, jeszcze większa w innych klubach niemieckich, a do finałów mistrzostw świata zostało trochę czasu, więc i Joachim Loew może jeszcze spokojnie, bez ingerencji kamer telewizyjnych, podrapać się tam, gdzie chce.

No więc śmiać się z tego „Lewy story”? Bagatelizować? Traktować jako niezbędny – czasem zabawny, czasem przykry – element medialnego show? A może jednak podejść do sprawy z całą powagą i zastanowić się, czy ci Niemcy, rozbierający Lewandowskiego na krytyczne czynniki pierwsze, niekoniecznie wyłącznie się wyzłośliwiają?

Bo przecież nawet z krajowej perspektywy trudno wyzbyć się wrażenia, że „Lewy” jakby z lekka odleciał, jakby zhardział, jakby much nałapał do nosa. Błąd w percepcji? Niekoniecznie – na takim topie sportowym, medialnym, finansowym i każdym innym, zapewne nie da się nie odlecieć. W tym znaczeniu pan Robert mieści się w standardzie; w standardzie, który zarezerwowany jest jeszcze dla gigantów typu Ronaldo czy Messi.

Coś jednak kusi, by podzielić się strachem – a może tylko wątpliwością – jakie to znajdzie przełożenie na występy kapitana reprezentacji Polski w finałach mistrzostw świata i jaki – i czy w ogóle – będzie miało wpływ na relacje w drużynie, zwłaszcza jeśli na przykład w pierwszym meczu mundialu spotka nas niepowodzenie. Stawiam zatem pytanie, czy niekwestionowany król drużyny, biorąc pod uwagę dzisiejszy stan ducha, będzie w stanie unieść wszystkie ciężary, jakie wiążą się z jego funkcją, a mówiąc prościej – czy zamiast być przywódcą w pełni tego słowa znaczeniu, nie stanie się w pewnych okolicznościach obciążeniem.

Dotychczas dawał radę. Dotychczas…