Bez rozgrzewki. Niedoceniany skarb europejskiej piłki?

Dariusz Mioduski, prezes i właściciel Legii Warszawa, reprezentował Polskę na zorganizowanym w Londynie przez pismo „Financial Times” spotkaniu, które nazwano „Business of Football Summit”.


Z pobieżnej lektury informacji poświęconych temu wydarzeniu nie wynika, co tam ustalono, co załatwiono, czy było to bardziej spotkanie towarzyskie przy kawie i ciasteczkach, w trakcie którego różne miłe rzeczy sobie opowiadano, czy też może pojawiły się jakiekolwiek konkrety.

Również wspomniany Dariusz Mioduski, wypowiadając się tam, poruszał się bardziej w sferze życzeń aniżeli konkretów. Co powiedział m.in.? Ano to, że „polska liga to dobry obszar do inwestycji dla kapitału prywatnego” Że „przy odpowiednim wsparciu regularne występy choćby w Lidze Mistrzów są realne”. Że „pod względem wartości mamy wysoką konkurencję, podobną do Premier League, choć nie dysponujemy rządowym wsparciem czy inwestycjami oligarchów”. Że „Liga jako całość rozwija się raczej wolno, ale za to w konkurencyjny sposób, z klubami wykorzystującymi swoje ograniczone zasoby”. Że „jesteśmy pierwszej dziesiątce, jeśli chodzi o prawa medialne, obecnie na poziomie 55-60 milionów euro rocznie i z wzrostem do 75-80 milionów w nowym cyklu, rozpoczynającym się od przyszłego sezonu”. Że „Polska to nieodkryty i niedoceniany skarb europejskiej piłki”.

Przyznam szczerze, że nie wszystkie z tych sformułowań są dla mnie czytelne i jak należy je rozumieć. Postrzeganie polskiego futbolu przez prostego kibica jest przecież pozbawione intelektualnej i językowej finezji (jak to m.in. sformułowanie: „liga rozwija się w konkurencyjny sposób”), a sprowadza się do tego, że: są mecze w ekstraklasie, na które patrzy się z trudem, a na niektóre patrzeć się nie da w ogóle; że w rywalizacji na europejskiej arenie nasze kluby regularnie zbierają baty (choć pojawiła się mała jaskółka w postaci tegorocznych wyników Lecha Poznań; nie wiadomo tylko, czy ona wiosnę czyni); że kadra z rzadka tylko dostarcza nam radosnych chwil, a te wiążą się bardziej z aktami kwalifikacji na ważne imprezy, niż z wynikami na nich osiąganymi); że w piłce młodzieżowej – choć obserwujemy gwałtowny wysyp wszelkiego rodzaju akademii – też nie mamy osiągnąć, co oczywiście rzutuje na perspektywy piłki dorosłej; że mimo wielkiej poprawy infrastruktury żelazny kandydat na mistrza Polski – Raków Częstochowa – ma obiekt jak za króla ćwieczka, a kandydat do awansu do ekstraklasy – Ruch Chorzów – w ogóle nie może grać u siebie; wreszcie, że większość trybun na tych pięknych obiektach świeci w czasie meczów pustkami (Gdańsk, Wrocław, Białystok, Gliwice – wymieniać dalej?).

Wbrew temu wszystkiemu, Dariusz Mioduski podkreślił, że polski futbol to dobre miejsce do inwestowania. Ciekawe jednak, w co konkretnie potencjalny inwestor miałby wkładać pieniądze? W zakupy zawodników? Pewnego poziomu finansowego i tak nie przeskoczymy, bo jest on zarezerwowany dla lig z TOP 5 (Anglia, Hiszpania, Niemcy, Włochy, Francja), a płacenie milionów graczom pośledniejszym z założenia mija się z celem. Każdy rozsądny wskaże, że już lepiej dobrze opłacić bardzo dobrych trenerów dzieci i młodzieży i z tego zrobić biznes – jak w Holandii czy w Belgii. Tylko że to tak mało efektowne…

Jest i inna strona medalu – sprawy własnościowe. Inwestor, wchodząc do klubu, z założenia chciałby pełni władzy dla siebie. Czyli większości udziałów. Ale jak dalece tą władzą chcieliby się podzielić na przykład samorządowcy i spółki Skarbu Państwa? Z jednej strony narzekają na konieczność ponoszenia milionowych kosztów funkcjonowania klubów, z drugiej niewątpliwie raduje ich możliwość wpływania na to, kto będzie prezesem albo nawet trenerem, ale zwłaszcza ewentualność ogrzania się w cieniu ewentualnego sukcesu. Ot, taka zabawka, nic to, że bardzo droga. Swoją drogą już widzę, jak Mioduski oddaje Legię w obie ręce.

Oczywiście, wdając się w tego typu rozważania, wchodzimy na „drogę folklorystyczną”. Bo Polska to przecież bardzo ciekawy, niekonwencjonalny kraj, w którym różne cuda są możliwe. Również takie, że nasze kluby lądują w rękach senegalskich czy kambodżańskich. Tylko kto wtedy tak naprawdę robi interes i do czego w dłuższej perspektywie on doprowadzi?


Fot. Adam Starszyński/PressFocus