Bez rozgrzewki. Polscy trenerzy też powinni zastrajkować

W polskim szkolnictwie zamieszanie, a wszystko za sprawą zapowiadanych przez środowiska nauczycielskie strajków, i to w okresie egzaminów. Jak świat światem, a strajk strajkiem – chodzi o wysokość wynagrodzeń, które w polskiej edukacji były i są żałosne. To i dlatego tylu mądrych ludzi głośno wyraża obawy o przygotowanie kolejnych pokoleń do życia, w tym oczywiście zawodowego, o zaspokajanie potrzeb rynku pracy i w ogóle. O pchanie tego naukowego wózka do przodu w zgodzie z intelektualnymi i technologicznymi wymaganiami współczesności i przyszłości.

Zachowując wszelkie proporcje, problemy środowiska nauczycielskiego w jakimś sensie pokrywają się z problemami środowiska trenerskiego. Podobieństwa sprowadzają się m.in. do marnych płac. Ale o ile orężem nauczycieli, zorganizowanych w grupy związkowe, jest właśnie strajk – trzeba przyznać, że korzystają z niego w ostateczności i w przypływie desperacji – o tyle środowisko trenerskie takiego oręża nie ma.

Po pierwsze, szkoleniowcy pracujący z najmłodszymi bardzo rzadko robią to w ramach obowiązków etatowych. Po drugie, właśnie z powodów wymienionych przed momentem mogą w każdej chwili zrezygnować albo w ogóle nie podejmować się tego rodzaju pracy. Szczęśliwie, jest cała grupa pozytywnie zakręconych ludzi, którzy robią to, mimo rozlicznych przeszkód i panoszącej się biedy. Można wręcz postawić tezę, że gdyby nie ci pozytywnie zakręceni, polski sport padłby na pysk.

Jakimś cudem nie pada, choć właściwa jest konstatacja, że zasadniczo nie ma u nas żadnego systemu, a tylko szczęśliwe przypadki, świetni i w miarę zamożni rodzice, czy też… pokoleniowe zbiegi okoliczności, pozwalające osiągać sukcesy; tu bodaj najlepszym przykładem jest piłka ręczna.

To są najbardziej istotne przyczyny, dla których zdobywanie silnej pozycji w świecie sportu przychodzi nam z takimi oporami i z niewielkimi szansami na nadanie jej cech trwałości.

Weźmy na tapetę piłkę nożną. I nie dlatego, że znów wepchnęła się na pierwszy plan za sprawą początku eliminacji mistrzostw Europy.

Otóż przygotowania naszej kadry do meczów z Austrią i Łotwą zbiegły się z informacjami dotyczącym inauguracji Akademii Piłkarskiej im. Łukasza Piszczka w Goczałkowicach, rodzinnej miejscowości piłkarza BVB. Sprawa świetna sama w sobie – te trzy boiska na wszystkie pory roku! – ale najbardziej uderzyło to, że trenerzy, którzy będą tam pracować z dziećmi, zostaną zatrudnieni na umowy o pracę, czyli po prostu na etatach. Po to, by mogli się skupić na jednej pracy i nie zawracali sobie głowy przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, by tu zarobić 500, tam 200, a jeszcze gdzie indziej 400 zł. Suma i tak wychodzi mała, no i jak kogoś takiego rozliczyć? Nie z wyników – bo to na etapie szkolenia kilkulatków w ogóle nie powinno być brane pod uwagę (a niestety często jest) – tylko np. z… rzetelności?

Pójście mniej więcej podobnym tropem deklaruje prezes i właściciel Cracovii, profesor Janusz Filipiak. Zadeklarował w gazecie.pl, że w Krakowie (i okolicach) zbuduje w sumie około 10 boisk i nowe budynki szkoły mistrzostwa sportowego. W sumie będzie niemal spełniać standardy Ajaksu Amsterdam, uchodzące w sferze szkolenia za wzór.

Profesor Filipiak zwrócił jednak też uwagę na brak profesjonalnych trenerów do szkolenia adeptów piłki nożnej, pomijając już ten problem, że często owi trenerzy umieją… mniej aniżeli ich podopieczni.

– Mogę młodzieży zbudować świetne boiska, mogę ściągnąć najlepszych młodych piłkarzy, ale kto ich będzie trenować w tych młodzieżowych i juniorskich grupach? Trener powinien być lepszy niż ci zawodnicy. A my mamy taką sytuację, że jest większa szansa, że piłkarze w takich grupach będą lepsi od trenera – skarżył się Filipiak w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem.

I z wolna dochodzimy do sedna sprawy. Czyli takiego – formalnego – związania trenerów z klubem, i takiego im płacenia, by nie myśleli o innej pracy. A kto mógłby najlepiej sprawdzić się w pracy z dziećmi i młodzieżą? Przynajmniej na najwcześniejszym etapie (zabawa z piłką, elementy techniki)? Oczywiście byli dobrzy zawodnicy, co na Zachodzie jest standardem. Tylko że tam się ich zatrudnia na umowę o pracę, nie płaci 400 czy 500 zł brutto na miesiąc i nie zmusza do ganiania za kolejnymi robotami, by mieli na chleb.

Łukasz Piszczek już to wie; pora, by również inni to przemyśleli – w Polsce.

 

Piszczek
FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl