Bez rozgrzewki. Polski kac przed angielskim finałem

Takie tam odległe skojarzenie. Otóż przed kilkoma dniami Bank Pekao SA zorganizował w Katowicach sesję poświęconą sytuacji przedsiębiorstw o skali mikro, małych i średnich. Czyli tych, które decydują o stanie gospodarki, o wysokości zatrudnienia, a w sumie o wielkości Produktu Krajowego Brutto. Bo wbrew pozorom, nie „giganci” – ze szczególnym uwzględnieniem narodowych, czyli spółek skarbu państwa – o tym decydują, lecz właśnie mali i mniejsi. Oprócz sygnałów zaświadczających, że ci mali mają się (relatywnie) dobrze, a w związku z tym i Polska (relatywnie) nie najgorzej, przedstawiono również sygnały wyhamowujące optymizm. Chodzi o małą liczbę inwestycji prywatnych. Znikomą innowacyjność w gospodarce, wreszcie o wręcz o żałośnie małą liczbę patentów przypadających na milion mieszkańców. Wśród państw Unii Europejskiej wleczemy się w tej kategorii w ogonie.

Co to ma wspólnego ze sportem, a zwłaszcza z polskim sportem? Tylko na pozór niewiele. Bo przecież – upraszczając – relacja między wielkością kapitału a nakładami na sport jest bardzo ścisła. Im więcej kapitału na rynku, tym też większa skłonność do lokowania jakiejś jego części w sporcie. Chociażby po to, by za pośrednictwem zawodników, klubów, dyscyplin czy federacji sportowych osiągać kolejne cele biznesowe. W Polsce wyglądamy pod tym względem nader marnie. Zwłaszcza w grach zespołowych, a udane wyjątki (patrz reprezentacja siatkarzy i rodzime kluby siatkarskie, ale to dyscyplina, która nie ma wymiaru globalnego, jak piłka nożna czy koszykówka) tylko potwierdzają regułę.

Obserwacja niesamowitych meczów o awans do finału Ligi Mistrzów, oprócz wrażeń czysto emocjonalnych i estetycznych, mogła doprowadzić również do… kaca. Człowiek bowiem uświadamiał sobie w każdej minucie tych meczów, że świat piłki nożnej, ze szczególnym uwzględnieniem klubowej, odjeżdża nam na odległość kosmiczną. A właściwie już odjechał i przynajmniej za mojego życia nie będziemy w stanie w żadnym procencie skrócić tego dystansu.

To oczywiście pochodna bardzo wielu czynników, w tym wspomnianego na wstępie finansowego zwłaszcza, bo przecież wszystkie te drużyny, które dochodzą wysoko – najwyżej – w hierarchii międzynarodowej klubowej rywalizacji tworzone są na podstawie bardzo drogą siłę najemną. Nasz rodzimy PKB – nawet jeśli będzie rósł w dotychczasowym całkiem niezłym tempie – długo na to nie pozwoli.

Bez rozgrzewki. Trupy z szafy wypadają po latach

Sprowadzając problem sportowej jakości wyłącznie do stanu kont poszczególnych klubów, ich sponsorów, jak również państw, weszlibyśmy jednak jednocześnie na grunt infantylnych uproszczeń. Spójrzmy, chociażby na finalistów Ligi Mistrzów, czyli drużyny Liverpoolu i Tottenhamu. Są w nich zarówno gracze ze światowego topu, jak i takie, o których niedzielny kibic, czyli taki, który nie śledzi kolejka po kolejce ligi angielskiej, bo nie odczuwa takiej potrzeby, słyszał „coś tam, coś tam” albo nie słyszał wcale. Bieg wydarzeń sprawił, że część z tych największych (globalnych) nazwisk z powodu kontuzji nie wystąpiła w tych meczach. Mimo to ich braku wspomniane kluby nie odczuły.

Prosty z tego wniosek, że na sukcesie waży coś (ktoś) więcej niż tylko jasno świecące gwiazdy. Znów upraszczając – trzeba mądrych trenerów oraz niesamowitej pasji, ambicji, dawania z siebie wszystkiego. I właśnie to – wraz z jakością piłkarską – sprawiło, że konfrontacje Liverpoolu z Barceloną i Ajaksu z Tottenhamem przejdą do historii rywalizacji w Lidze Mistrzów. Dodatkowo drużyna z Amsterdamu będzie wspominana jako ta, która musiała zacząć wyścig od II rundy kwalifikacji, a zakończyła (nieszczęśliwie) na kilka sekund przed ostatnim gwizdkiem sędziego w rewanżowym meczu półfinałowym.

Te półfinały zapamiętamy na długo. Tym bardziej potraktujmy je jako swoisty punkt odniesienia do polskiej piłki. Jak się rzekło, z bardzo różnych względów, a zwłaszcza z banalnego, wymienionego na wstępie – ekonomicznego, są i będą to doświadczenia niedościgłe, kategoria wspaniałej czekoladki ulokowanej za szybą, taką nie do sforsowania. Jednak ten zew krwi, który dało się słyszeć, widzieć i czuć w miniony wtorek oraz środę akurat jest osiągalny. Kibic wiele wybaczy – również porażki i jakościowe niedoróbki – wtedy, kiedy widzi, że zawodnicy walczyli do „krwi ostatniej”. Tylko – co tu dużo gadać – w Polsce rzadko widzi.

 

ZACHĘCAMY DO NABYWANIA ELEKTRONICZNYCH WYDAŃ CYFROWYCH

e-wydania „SPORTU” znajdziesz TUTAJ