Bez rozgrzewki. Radość z cudzych porażek

W rozgrywkach piłkarskiej Ligi Mistrzów mamy za sobą dopiero dwie kolejki, więc rozstrzyganie lub przesądzanie czegokolwiek byłoby przedwczesne, co nie zmienia faktu, że każdy zwolennik futbolu w postaci czystej może odczuwać coś na kształt zadowolenia, z nutą usprawiedliwionej schadenfreude.


Co rozumiem przez futbol w postaci czystej? Ano to, że o pozycji danego klubu (albo reprezentacji) decyduje głównie boisko, czyli walory i dyspozycja piłkarzy, a nie ustalenia dokonane gdzieś na wyższych piętrach polityki.

Od tego ostatniego uciec się definitywnie nie da, tak samo jak od konstatacji, że mimo wszystko w futbolu są równi i równiejsi, co związane jest z finansową zasobnością, ale dopóki w ogóle da się uczestniczyć w grze, dopóki – czy tego chcą, czy nie – dopuszczają do pańskiego stołu, dopóty można mówić o równości praw.

No bo czy ktoś Legii Warszawa – czy też innemu polskiemu klubowi – zabronił awansować do fazy grupowej Ligi Mistrzów? Albo czy ktoś polskiej reprezentacji zabronił lepiej grać na Euro 2020, na przykład ze Słowacją? Nie! Nikt nie zabronił, a dlaczego poszło tak, a nie inaczej, to już temat, który wałkujemy mniej więcej tak długo, jak długo każdy z nas żyje.

Tą oto okrężną drogą wracam do sprawy, która poruszyła nie tylko piłkarski świat w kwietniu tego roku, czyli tzw. superligi – zabawy dla wybranych za bardzo duże pieniądze. Dla przypomnienia, w gronie „ojców założycieli” znalazło się 12 klubów: AC Milan, Juventus, Inter Mediolan, Atletico Madryt, Real Madryt, Barcelona, Liverpool, Manchester City, Manchester United, Arsenal, Chelsea i Tottenham Hotspur.

Do tego grona miały dołączyć jeszcze trzy przy czym „zaproszenia” odrzuciły (podobno) PSG, Bayern Monachium i Borussia Dortmund. W skrócie rzecz ujmując, zrobiła się z tego potężna awantura, pojawiły się groźby wielkich sankcji ze strony UEFA, włącznie z wykluczeniem wymienionych klubów nie tylko z rozgrywek europejskich, lecz również krajowych. Jak sprawa wybuchła, tak szybko ucichła, bo rzeczone kluby wykazały skruchę i skłonność do pokuty.

Pora w związku z tym wrócić do drugiej kolejki Ligi Mistrzów. Zwracają zwłaszcza uwagę „osiągnięcia” Barcelony i Realu – klubów, które najbardziej się ociągały z wycofaniem się z projektu zwanego superligą. No więc „Barca” zebrała bęcki z Benficą w Lizbonie (0:3), a Real przegrał u siebie z Sheriffem Tyraspol 1:2. Tak tylko dla przypomnienia – w pierwszej kolejce Barcelonę na jej terenie bezlitośnie złoił również Bayern (3:0). Innym kandydatom na superligowców wiedzie się w LM różnie; ale są i tacy, którzy w ogóle się do niej nie załapali, jak Arsenal i Tottenham.

Ale pozostańmy tylko przy Barcelonie, bo to chyba jest klasyka problemu, u którego źródeł były – może i nadal są – pomysły w rodzaju superligi, zwane potocznie skokiem na kasę (z potężnego amerykańskiego banku). Otóż jak w połowie sierpnia ogłosił Joan Laporta, prezydent klubu ze stolicy Katalonii, ma on (klub) 1,35 miliarda euro długów, co m.in. zaważyło na konieczności wytransferowania Leo Messiego, zbyt drogiego w utrzymaniu. Można zatem przyjąć, że superliga miała się stać swoistym ratunkiem dla Barcy.

Nie stała się, a wyniki w bieżącej edycji Ligi Mistrzów zdają się świadczyć o tym, że zmierza ona ku europejskiemu średniactwu. Jako się rzekło na wstępie, martwić to powinno średnio albo nie powinno martwić wcale, bo to zejście z piedestału kojarzy się ze zmierzaniem ku normalności. No i oznacza tę banalną prawdę, że pieniądze – ze szczególnym uwzględnieniem pozyskanych z kredytów – kiedyś się kończą.

Trudno mieć złudzenia, że pieniądz – wielki pieniądz – kiedykolwiek przestanie mieć wpływ na piłkę nożną, ale za to można mieć nadzieję, że nawet najwięksi bogacze od czasu do czasu przejdą lekcję pokory. I że stanie się to również za sprawą maluczkich, oczywiście pod warunkiem, że otrzymają na to szansę.


Fot. PressFocus