Bez rozgrzewki. Sorry, taki mieliśmy klimat

Jakie są szanse na postęp, rozwój, wchodzenie na coraz to wyższy poziom – w jakiejkolwiek dziedzinie – jeśli na co dzień jeden z drugim nurza się w szambie?


Polecam lekturę wywiadu z Piotrem Voigtem na onet.pl. To człowiek, który na początku lat 90. wyciągnął rękę do Wisły Kraków, kiedy ta zmuszona była rozstać się (instytucjonalnie, ale nie personalnie) z milicją i zaczęło brakować pieniędzy na wszystko. Piotr Voigt, optyk, pieniądze miał. Jak wspomina, wtedy, kiedy w latach 80. zarabiało się w Polsce 20-30 dolarów miesięcznie, on przynosił w workach do domu równowartość 2 tysięcy dolarów – też miesięcznie. To po pierwsze, a po drugie, jego ojciec przez długie lata udzielał się w Wiśle jako liczący się działacz, więc miłość i pasja do tego klubu miała charakter rodzinny.

Voigt junior zaczął dosypywać ze swoich zasobów do klubu tak długo i w takiej wysokości, że – jak powiada – po tym wszystkim musiał jeździć w maluchu z przeciekającym dachem.

Ale to element folkloru. Trudno zaś za folklor uznać stwierdzenia, że to, co później robił w polskiej piłce legendarny „Fryzjer” było słabą namiastką tego, co działo się w latach 90. Acz bez wątpienia był „Fryzjer” nieodrodnym i pilnym uczniem tego czasu; to za jego sprawą tyle do roboty miała prokuratura, wrocławska zwłaszcza.

Ze słów Voigta wyłania się obraz komiczno-tragiczny: kupione mecze (nie pojedyncze bynajmniej), kupieni (przez obie strony) sędziowie, prostytutki, chlanie wódy, lewa „podstołeczna” kasa, sprzedawanie piłkarzy za granicę, no i swoisty szczyt w 1993 roku, kiedy to o tytuł mistrza Polski biły się Legia Warszawa i ŁKS Łódź. Ta pierwsza wygrała z Wisłą 6:0, ten drugi pokonał Olimpię 7:1, w związku z czym Legii odebrano tytuł. Jak skomentował wtedy Ryszard Kulesza, „cała Polska widziała”. W domyśle: widziała ordynarne i okrutne w swej wymowie przekręty.

Ale kto chce więcej barwnych i pikantnych szczegółów, ten niech sięgnie do historii i oczywiście wspomnianego wywiadu.

Nie może się to wszystko nie kojarzyć ze stanem rozkładu, demoralizacji, gnicia. A przecież w 1992 roku reprezentacja prowadzona przez Janusza Wójcika zdobyła w Barcelonie srebrny medal igrzysk olimpijskich i wydawało się, że znaleźliśmy się na drodze do odbicia po latach grzebania się w dołku, co objawiało się m.in. nieobecnością w finałach mistrzostw świata. Potencjał poszczególni piłkarze drużyny Wójcika oczywiście mieli, niektórzy zaraz po Barcelonie wylądowali w zagranicznych klubach, tyle że dorosła reprezentacja nic z tego później nie miała. A więc i cała polska piłka niewiele, zgoła nic…

Trudno nie postawić tezy, że na taki stan rzeczy duży, o ile nie decydujący wpływ miała właśnie aura towarzysząca polskiej piłce, w tak bezlitosny sposób opisana przez Piotra Voigta. Bo trzeba sobie zadać proste pytanie: jakie są szanse na postęp, rozwój, wchodzenie na coraz to wyższy poziom – w jakiejkolwiek dziedzinie – jeśli na co dzień jeden z drugim nurza się w szambie? A jeśli ktoś się chce z niego wydostać, to jest tępiony, lżony, wyśmiewany, nogi mu się podkłada… Ot, polskie piekiełko w klasycznym wydaniu. Prędzej czy później albo wtapiasz się w ten obraz, albo jesteś z pogardą wypluwany. No, dobra! W sezonie 1995/96 w fazie grupowej Ligi Mistrzów walczyła Legia, a sezon później Widzew Łódź, ale trudno to potraktować jako wyjątkowe osiągnięcia. Choć może… Z dzisiejszej perspektywy… Ale już reprezentacja przegrywała co się dało i jak się dało; i musieliśmy czekać aż do 2002 roku, by ją oglądać – krótko zresztą – w finałach MŚ w Korei Płd. i Japonii.


Czytaj jeszcze: Wściekły jest ten świat

Co się dziwić, skoro „sorry, taki mieliśmy klimat”. Zresztą co niektórzy reprezentanci z tamtych lat, których wzięło na pisanie książek, wspominają m.in. demoralizujące kadrowe dziadostwo, polegające m.in. na spędzaniu wieczorów podczas zgrupowań na przykład w klubach go-go. Dla tych, którzy przyjeżdżali z klubów zagranicznych, było to miłe oderwanie się od reżimów panujących w tychże klubach, choć na ogół były one średniej europejskiej klasy. A wynik narodowej drużyny w jednym czy drugim meczu? O nim szybko się zapominało, zaraz po powrocie tam, gdzie zarabiało się prawdziwą kasę.

To tylko krótkie fragmenty opisu polskiej piłki lat 90. i przyczyn, za których sprawą przestała ona cokolwiek znaczyć w świecie tak w wymiarze klubowym, jak i reprezentacyjnym. Ale to też elementy opisu jej kondycji w latach późniejszych, kiedy to – przechodząc definitywnie z lat komuny, poprzez „dziki kapitalizm”, aż do kapitalizmu bardziej dojrzałego – ponosiła (wciąż ponosi) skutki mentalne, materialne i prawne korupcji, obłudy i zakłamania. Obecne miejsce polskich klubów w Europie jest tego przykrym świadectwem.


Fot. Rafał Rusek/PressFocus