Bez rozgrzewki. Spieprzycie to – drogie panie (i panowie)?

Jeszcze kilka dni i w Holandii rozpocznie się ostatni już turniej kwalifikacyjny siatkarek o prawo startu w igrzyskach olimpijskich w Tokio. Polki również będą w nim uczestniczyć, choć trzeba być świadomym, że przy tej klasie rywalek, i tylko jednym miejscu dającym awans, będzie bardzo trudno.

Trzeba to wszelako potraktować nie tylko jako wyzwanie sportowe, lecz i psychologiczne. Tło tego pierwszego jest oczywiste, właśnie ze względu na siłę poszczególnych drużyn, ale i to drugie może za takie – oczywiste – uchodzić. Dość wspomnieć o awanturze, jaka wybuchła w listopadzie w trójkącie siatkarki reprezentacyjne, trener Jacek Nawrocki i Polski Związek Piłki Siatkowej, ze szczególnym uwzględnieniem osoby prezesa Jacka Kasprzyka. Dla krótkiego przypomnienia – istota konfliktu sprowadzała się do oskarżeń zawodniczek o brak możliwości dogadania się z trenerem, złe ich traktowanie, w tym lekceważenie, tolerowanie zachowań – powiedzmy – słabo mieszczących się w normach obyczajowych, wreszcie, mimo sygnalizowania tych problemów wcześniej kierownictwu PZPS, kompletny z jego strony brak reakcji, czyli popularne zamiatanie sprawy pod dywan.

Przez kilka tygodni po tym hałasie wywołanym przez siatkarki o sprawie było ciszej, choć oczywiście to i owo się działo, włącznie z niezmiernie trudną w tych okolicznościach decyzją, by Jacek Nawrocki nadal pracował z kadrą. Co można potraktować zarówno jako decyzję dobrą, jak i złą, w zależności od punktu widzenia. I podkreślić, że tak naprawdę będziemy mądrzejsi dopiero wtedy, kiedy będzie trwał (lub się zakończy) turniej w Holandii. Najkrócej rzecz ujmując, może być on końcem pewnej epoki, tyle że niekoniecznie początkiem nowej. Konkretnie: ewentualny nieudany atak na paszporty do Tokio sprawi niechybnie, że dotychczasowy układ nie będzie miał prawa dalszego funkcjonowania; ale trzeba zarazem przyjąć, że zmiany, niechby nawet rewolucyjne, nie muszą sprawić, iż polska żeńska siatkówka nabierze nowej dynamiki. Rewolucje na ogół zjadają własne dzieci…

Paradoks całej tej sytuacji sprowadza się do tego, że powszechne były głosy – zresztą było to widać gołym okiem – że w tej dyscyplinie, w wydaniu pań, idzie zdecydowanie ku lepszemu. Nie żeby odbywało się to błyskawicznie, ale ów robiony kroczek po kroczku też dawał powody do optymizmu i nadzieję na (przynajmniej) zbliżenie się do klasy reprezentowanej przez panów lub do osiągnięć z czasów osławionych „Złotek”. I właśnie w atmosferze tego oczekiwania na kolejne przejawy postępu pojawiło się wielkie bum, bardzo „ożywcze” dla wszelkich mediów, w tym zwłaszcza tych o brukowej charakterystyce, ale na swój sposób trujące czy destrukcyjne dla dyscypliny.

Powiecie, że jeśli tak intensywnie pod tą pokrywką się gotowało, to wybuch był i tak nieuchronny; i trudno temu odmówić racji. Z drugiej strony, jeśli mają ze sobą do czynienia osoby inteligentne, o szerokich horyzontach, to z elementarza psychologii wynika, że powinny się one dogadywać na drodze dialogu, w jakimś sensie zapobiegającemu eskalacji konfliktu, a nie czekać aż do pojawienia się niekontrolowanych reakcji, pełnych złości, oskarżeń, ciężkich słów, które trudno po czasie wyrzucić z pamięci i potraktować jako nieważne. No więc nie – osad zostaje, z wszelkimi tego konsekwencjami.

Z tych właśnie przyczyn mam obawy, że konflikt – nierozwiązany przecież, lecz chwilowo zamieciony pod dywan, w imię wyższego celu, jakim jest turniej przedolimpijski – odżyje prędzej czy później, a konsekwencje tego będą się ciągnąć nawet nie miesiącami, a latami; i ten status dobrej europejskiej drużyny, z takim trudem zbudowany w minionych latach, pójdzie wniwecz. Bo te gule w gardłach zostaną na długo. Stąd też owo tytułowe pytanie: rzeczywiście wszystko to spieprzycie – drogie panie (i panowie)?