Bez rozgrzewki. Sport sportem, a wybory trzeba wygrać

Ruszyły rozgrywki żużlowe. W Polsce, wraz z emocjami sportowymi, zaczęły się też emocje o podłożu politycznym. A to dlatego, że nigdy wcześniej nie było widać takiego zaangażowania w ten sport ze strony spółek Skarbu Państwa.


Co nie oznacza, że aż tak bardzo kochają one żużel. Oznacza to raczej, że… zbliżają się wybory parlamentarne (najpierw) i samorządowe (kilka miesięcy później). A politycy – jak to politycy – pod których wpływem i za których sprawstwem forsa do żużla się sypie – chcą pokazać, jak dobrzy są dla elektoratu i jego zainteresowań, jak wychodzą im naprzeciw, jak przyklaskują, jak pomagają.

Rozgrywki najwyższego szczebla nazywają się PGE Ekstraliga, a na osiem rywalizujących w niej klubów siedem cieszy się finansowaniem przez spółki Skarbu Państwa. By być precyzyjnym – zaglądają one także na niższe szczeble.

I tak aktualny mistrz Polski, Motor Lublin, znalazł się pod sutą opieką Orlenu, chociaż nie gorsze okazały się i Grupa Azoty, i kopalnia Bogdanka, i PKO BP, i Lotto. Nie bez przyczyny w związku z tym mówi się, że mistrz na mistrze, Bartosz Zmarzlik, który udał się w tamte rejony, ma zarabiać ok. 7 mln zł za sezon.

Żużel pokochała także Enea. Nie dość, że pojawiła się w Falubazie Zielona Góra, to jeszcze powędrowała do Unii Leszno. Na bogato idzie grupa Lotto. Jest w Grudziądzu, jest we Wrocławiu, zagląda też do niższych lig – do Łodzi, Gdańska, Tarnowa (gdzie rozgościła się także Grupa Azoty). ROW Rybnik z kolei współpracuje z Jastrzębską Spółką Węglową, choć o tej wiadomo, że najbardziej kocha siatkówkę; jak widać o ostatnich wynikach Jastrzębskiego Węgla (awans do finału Ligi Mistrzów, walka o mistrzostwo Polski) z wzajemnością.

Miłość Orlenu nie kończy się na Motorze. Obdarzony nią został także taki klub, jak Wilki Krosno. Z kolei Tauron wszedł do nazwy Włókniarza Częstochowa, i też trzeba domniemywać, że nie za darmo.

Z grona zespołów ekstraligi dobrodziejstwo ze strony spółek SP ominęło jedynie KS Apator Toruń, ale absolutnie nie wolno przypuszczać, że dzieje się tak dlatego, iż jego właścicielem jest były senator Platformy Obywatelskiej – Przemysław Termiński.

Zakładam, że istotnie żużlowy ludek cieszy się z takiego zainteresowania państwowych molochów. I go sobie chwali. Gwiazdy dzięki temu można przyciągać bogatymi kontraktami, uchylać im nieba, stwarzać perspektywy rozwoju; a i początkujący na torach czarnego sportu nie powinni mieć powodów do narzekań. Dziwić się w związku z tym, że cały żużlowy świat tak chętnie pojawia się w Polsce? Nie klepią tu „biedy”, jak w Wielkiej Brytanii, Danii Szwecji i gdzie tam jeszcze. I nie są (prawie) anonimami – jak w swoich krajach.

Nie klepią biedy właśnie dlatego, że klimat dla sportu żużlowego jest w naszym kraju specyficzny. To szczególny, niemający gdzie indziej precedensu – przynajmniej w takiej skali i w takich rozmiarach – światek zaprzysięgłych fanów wypełniających całe stadiony, będący bez wątpienia obiektem zazdrości w innych krajach.

I zapewne to sprawia, że pojawia się nadanie polityczne z takim mniej więcej uzasadnieniem: – Musimy przy tym być, bo na trybunach co tydzień zasiada elektorat w liczbie kilkudziesięciu tysięcy plus rodzina, plus znajomi. Może przerodzi się to w setki tysięcy, a może i miliony głosów. Trzeba im się przypochlebić…

Na każdą okoliczność – czy to na obronę takiego stanu rzeczy, czy też na jego zaatakowanie – znajdziemy dość argumentów. Sportowych, ekonomicznych, emocjonalnych; w tych ostatnich mieści się pytanie: czy nie ma w tym kraju innych priorytetów i potrzeb… Ale też z góry trzeba przyjąć, że kto w żużlu jest pozbawiony silnego (lub po prostu jakiegokolwiek) wsparcia spółek SP, ten jest skazany na średniactwo bądź wleczenie się w ogonie rywalizacji.

Trudno sobie wyobrazić, że jest w Polsce jakikolwiek prywatny kapitał, który byłby w stanie rzucić im wyzwanie. W nich – jak widać po rozmachu (rozpuście?) związanym ze sponsorowaniem sportu – miliardy wydawane są nader łatwo i nader obficie. No, ale skoro jest błogosławieństwo politycznych dygnitarzy najwyższego szczebla, którzy nie ukrywają, że walczą – również na sportowych arenach – o kolejną kadencję w ławach sejmowych, rządowych, gospodarczych…

A może nie błogosławieństwo, lecz „wewnętrzny nakaz”, bo sport sportem, a wybory trzeba wygrać? Również poprzez granie na ludzkich emocjach?

PS. Dane do niniejszego tekstu zaczerpnąłem m.in. z portalu bestspeedwaytv.pl.


Fot. Tomasz Kudala/PressFocus