Bez rozgrzewki. Sport w kampanii – emocje uleciały

Podkreślam, zakończą pewien etap, bo niebawem rozpoczną się kolejne wyborcze etapy – do parlamentu europejskiego, parlamentu krajowego – o których już z góry można powiedzieć, że będą jeszcze ostrzejsze, bardziej bezlitosne, zapewne pozbawione politycznej – i jakiejkolwiek innej – kindersztuby. Nieodparte jest w związku z tym wrażenie, że chamiejemy w przyspieszonym tempie.

Wracajmy jednak do wyborów samorządowych. Może się mylę, ale w kampaniach poszczególnych kandydatów na prezydentów, burmistrzów i wójtów miast i gmin w woj. śląskim sport przestał odgrywać znaczącą rolę. Owszem, na samym finiszu u kilku z nich przewinęły się obietnice związane z budową sportowej infrastruktury (Katowice, Bytom, Świętochłowice, Częstochowa), tu i ówdzie zorganizowano nawet konferencje prasowe last minute, ale generalnie kampanijne akcenty położono na inne sprawy, w których korzystano z trochę wyświechtanego hasła – bliżej ludzi.

Trudno wykluczyć, że działo (dzieje) się tak dlatego, że tu i ówdzie już coś zbudowano albo procesy inwestycyjne już trwają, co najmniej od… poprzednich wyborów, i trudno czynić sobie z tego czynić wielki atut w staraniach o kolejną kadencję.

W grę może wchodzić jeszcze refleksja, że sport właściwie nigdy nie był aż tak wielkim argumentem czy atutem, sprawiającym, że ktoś bez wahania odda swój głos na kogoś, kto obieca, że właśnie sport przy nim będzie się miał dobrze. Nie da się ukryć, że bardzo dużo ludzi, dysponujących prawami wyborczymi, traktuje tę dziedzinę życia jako marginalną, bez której da się żyć, natomiast kosztowną i wymagającą nieustannego dosypywania pieniędzy.

A już najbardziej boli wtedy, kiedy dosypuje się zawodowym sportowcom, żyjącym dobrze i bardzo dobrze tylko i wyłącznie z tego, co dało miasto. Byłoby to pewnie łatwiej wybaczalne, gdyby jeszcze ci zawodowi sportowcy odwzajemniali się dobrymi wynikami – już nawet nie na arenie międzynarodowej, a krajowej; wtedy machnęłoby się na nich ręką, z rodzajem przyzwolenia i akceptacją dla nich. I dla tych, którzy za nimi stoją. Ale z tymi wynikami jest – najdelikatniej mówiąc – bardzo różnie, podobnie jak z postawami na boiskach, niekoniecznie kojarzącymi się z wypluwaniem płuc.

Wiąże się z tym i druga sprawa – jakby mniej na listach kandydatów znajduje się ludzi ze sportem związanych lub ze sportu żyjących. W tym przypadku można mówić o złych historycznych doświadczeniach, które wskazują, że nawet tzw. wielkiemu nazwisku trudno było znaleźć miejsce w radzie miejskiej czy gminnej, o sejmie nie wspominając. Czyli dla danego ugrupowania nie pełnili oni nawet roli siły pociągowej. Trudno wykluczyć, że to pochodna temperatury życia politycznego w naszym kraju, w której ludzie sportu mieszczą się z trudem.

Ta „wyborcza, sportowa ostrożność” kojarzy mi się również z frekwencją na obiektach sportowych. Na chybił trafił wybrałem kolejkę Fortuna 1. Ligi, by zobaczyć, jak to z ową frekwencją na meczach było.

I tak: Chrobry Głogów – GKS Katowice (700 widzów), Odra Opole – Bruk-Bet Termalica Nieciecza (1660), Wigry Suwałki – Warta Poznań (500), Puszcza Niepołomice – ŁKS Łódź (901), Chojniczanka – Stomil Olsztyn (1500), GKS 1962 Jastrzębie – Garbarnia Kraków (2149), Sandecja Nowy Sącz – Bytovia Bytów (2990), GKS Tychy – Podbeskidzie Bielsko-Biała (4544), Raków Częstochowa – Stal Mielec (2894). Niespełna 18 tysięcy widzów na dziewięciu meczach, w dziewięciu miastach… W innych kolejkach bywało jeszcze gorzej, choć oczywiście bywało i lepiej.

I pewnie każdy kandydat, przygotowując swoją kampanię, zadaje – czy też zadawał – sobie pytanie: czy warto na sport mocno (werbalnie) stawiać, skoro elektorat – w swojej masie – raczej go omija niż nań z ochotą wali. Ale ten brak emocji powinien dać do myślenia, ludziom sportu zwłaszcza.