Bez rozgrzewki. Traktat o średnio dobrej robocie

Bardzo ciekawy tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej”. Została w nim dokonana analiza stanu posiadania w polskim biathlonie.


Co tu dużo mówić – złego stanu posiadania, a konkretnie braku spektakularnych sukcesów od czasów Tomasza Sikory i w – mniejszym stopniu – pań, w tym Weroniki Nowakowskiej, Magdaleny Gwizdoń i Moniki Hojnisz-Staręgi, która akurat w tym sezonie zrobiła sobie przerwę.

48. czy 56. miejsce – czy coś koło tego – w zawodach Pucharu Świata, zero sukcesów na niedawno zakończonych mistrzostwach świata, skromne nadzieje na jakiekolwiek osiągnięcia na igrzyskach olimpijskich. Tak właśnie prezentuje się polski biathlon.

Czyli co? O czym tu pisać? Powiało nudą? Niekoniecznie, gdyż tekst – abstrahując już od wspomnianych w nim przepychanek personalnych, z takimi postaciami w tle, jak Justyna Kowalczyk-Tekieli, Aleksander Wierietielny, profesor Zbigniew Waśkiewicz – koncentruje się na tym, że kadra biathlonowa pracuje (pracowała?) byle jak, a wspólnym tego mianownikiem była (jest) niska intensywność pracy, co skutkuje właśnie tym, że polscy zawodnicy nie są w stanie nadążyć za rywalami, oglądają ich plecy, a można się domyślić, że nawet ten widok nie jest dla nich dostatecznie wyraźny. I tak od zawodów do zawodów, od zgrupowania do zgrupowania, od 80. do 50. miejsca, aż do refleksji, że z taką pracą to my daleko nie zajedziemy.

A jeszcze smutniejsze jest to, że w polskim biathlonie naprawdę już niewiele pojawia się powodów do narzekań. Jest jak trenować, jest za co trenować, jest gdzie trenować. No i teoretycznie jest z kim trenować, a mamy na myśli sztaby szkoleniowe. A bodaj najważniejsze jest to, że są młodzi, odnoszący sukcesy w kategoriach juniorów, jak na przykład Konrad Badacz, Marcin Zawół, Jan Guńka. Pytanie, co z tymi wszystkim młodzianami dzieje się później, powinno być stawiane każdego dnia.

Świadomość, że – kurczę – źle trenujemy, za mało intensywnie, zbyt… leniwie i że tak dalej pracować się nie godzi, być może jest pierwszym świadectwem, że w polskim biathlonie zaczyna się właśnie pozytywny ferment.

Trzeba mieć obawy, że tego fermentu i tej świadomości nie ma także w innych dyscyplinach, nie tylko zimowych. W coraz odleglejszej przeszłości lokują się dawne przewagi wspomnianej wyżej Justyny Kowalczyk, ale wieczna powinna być pamięć o pracy, jaką wykonywała, by wejść na szczyty, by móc kopać się jak równa z równą z Norweżkami i Szwedkami, by o reprezentantkach innych nacji nie wspominać. I o tym, że nikt w Polsce pani Justynie nie był w stanie dorównać. I znów snuje się pytanie: dlaczego?

Kowalczyk była nieporównywalnie bardziej uzdolniona? A może po prostu była nieporównywalnie bardziej uzdolniona do ciężkiej pracy, takiej, jaką wykonuje się chociażby we wspomnianej Skandynawii? Mamy dzisiaj medalistkę niedawnych mistrzostw świata juniorów w biegach, Izabelę Marcisz, ale co będzie z nią za rok, za dwa, za trzy? Czy pójdzie dalej w górę, czy też ugrzęźnie gdzieś w okolicach 60. lub 70. miejsca, jak wiele jej koleżanek i kolegów. A jeśli tak się stanie, to czym to będzie się tłumaczyć? I czy przypadkiem znów nie pojawi się wątek niedostatecznie intensywnej pracy?

Sięgam po „Sport”, a w nim dotyczący polskiej ekstraklasy wywiad z ekspiłkarzem Sławomirem Chałaśkiewiczem, który większość swojego futbolowego życia spędził w klubach niemieckich, z ich wiadomymi wymaganiami, brakiem litości dla maruderów, z zasadą, że ostatnich gryzą psy, o czym niejeden nasz rodak kopiący piłkę się tam przekonał. I właśnie Chałaśkiewicz, oceniając pracę polskich drużyn, nawiązuje do porównań z Niemcami. Jest delikatny (ostrożny) w słowach – podpiera się takim eufemizmem: „w Niemczech pracuje się inaczej” – co jednak wystarcza, by wysnuć wniosek, że pracuje się tam o wiele ciężej. Co oczywiście widać, słychać i czuć. Tak na marginesie: ktoś obliczył, że na 1600 piłkarzy występujących w bieżącej fazie europejskich pucharów jest 8 Polaków. Powodzenia, Panie Fernando Santos.

Pisząc wypracowania o polskim sporcie, nie za dużo znajdujemy powodów, by nadawać im tytuły w rodzaju „Traktat o dobrej robocie” (to oczywiście odwołanie do dzieła profesora Tadeusza Kotarbińskiego). Niemal ciągle gdzieś z czymś się zderzamy, jakieś szanse marnujemy, jakichś okazji nie wykorzystujemy. O ile kiedyś – tłumacząc sportowe porażki, klęski, niepowodzenia – można było odwoływać się do „przyczyn obiektywnych” (komuna, panie, komuna), o tyle dzisiaj pozostaje co najwyżej odwoływanie się do polskich cech narodowych. Jakich? Na ten temat niech każdy ułoży swoje własne opowiadanie.


Fot. Łukasz Laskowski/PressFocus