Bez rozgrzewki. Ubywa nas. I co z tego wynika?

Zabłąkana gdzieś w czeluściach komputera informacja – sprzed dobrych kilku miesięcy – o ukazaniu się „Atlasu statystycznego woj. śląskiego”. W wymiarze demograficznym informacja smutna.

Oto stosowny cytat: „Niemal wszystkie miasta centralnej części woj. śląskiego, a także Częstochowę i Bielsko-Białą, czekają w perspektywie 2030 r. spadki liczby mieszkańców (…) Spadek powyżej 8,8 proc. czeka według prognozy GUS m.in. Będzin, Bytom, Dąbrowę Górniczą, Katowice, Knurów, Piekary Śląskie, Sosnowiec, Świętochłowice oraz Zabrze, a także Jastrzębie Zdrój”.

Na Śląsku, w Zagłębiu Dąbrowskim i na Podbeskidziu będzie więc nas, w myśl powyższego ubywało. Tak na oko chodzi o 100 tys. ludzi albo i więcej. Uwzględniając dzisiejsze trendy, to samo czeka całą Polskę, ale z wyłączeniem takich miast, jak Warszawa, Kraków, Gdańsk, Poznań czy Wrocław, których siła przyciągania sprawia, że są bardziej atrakcyjne, rozrastają się, kwitną. Co tu dużo gadać – wszystko to wiąże się z potencjałem miasta czy całego regionu, a konkretnie jego możliwościami intelektualnymi i finansowymi.

Trudno wobec tego uciec i od sportu, który z założenia ma o wiele lepszy grunt do rozwoju tam, gdzie są ludzie i pieniądze. Na marginesie: nie sposób w tym zmieścić dość szalonej koncepcji szefa Legii Warszawa, Dariusza Mioduskiego, że inne piłkarskie kluby (a więc pośrednio i inne miasta lub regiony) powinny pełnić rolę służebną wobec stołecznego klubu, no, może jeszcze jednego bądź ostatecznie dwóch innych. Pomijając już patriotyzmy lokalne, wymiar ekonomiczny takiej koncepcji jest tak egoistyczny, że aż bezczelny.

Tyle że właśnie z przyczyn demograficznych i wszelkich tego konsekwencji coraz trudniej będzie z Warszawą konkurować. Piszę to m.in. w kontekście infrastruktury sportowej, ze szczególnym uwzględnieniem piłkarskiej. W województwie śląskim gdzieniegdzie ona jest, ale głównie… nie ma. Katowice, Częstochowa, Bytom, Sosnowiec, Chorzów, Świętochłowice, Jastrzębie Zdrój, nie wspominając o mniejszych ośrodkach, zatrzymały się w tej materii na etapie komuny.

Teoretycznie tu i ówdzie coś się dzieje, tworzą się wizualizacje, plany, a nawet projekty, ale w co najmniej kilku przypadkach kojarzy się to z dreptaniem w miejscu, a nie z rzeczywistym postępem prac. Tu i ówdzie – jak na przykład w Bytomiu – również z lokalnymi wojenkami samorządowymi. Z drugiej strony, w tych ośrodkach miejskich, w których powstały nowoczesne obiekty, poziom ich zapełnienia przez kibiców jest znikomy, sięga 25-30 procent (rzadko sięga 50); lepiej było wtedy, kiedy działał efekt nowości.

Patrząc na sportowy potencjał poszczególnych klubów, perspektywa zapełnienia tych obiektów w lepszym procencie jest mniej czy bardziej odległa, choć to akurat zjawisko niekoniecznie ma wymiar lokalny. Rodzi się wrażenie, jakbyśmy mieli przesyt sportu, w tym oczywiście piłki nożnej, a przynajmniej w takim wydaniu. Na to właśnie nakładają się owe smutne w swej wymowie dane demograficzne.

Nie dość, że ubywa tu ludzi z przyczyn naturalnych i migracyjnych, to jeszcze proporcje między młodymi i starymi zaczynają przybierać (właściwie już przybrały) niebezpieczny kształt. Perspektywom sportowym to źle wróży: ubywa tych, którzy mogą potencjalnie uprawiać sport i przybywa tych, którym nie chce się ruszyć z domu na stadion, by pełnić rolę widza.

Być może to jedna z tych przyczyn, dla których zarządzający miastami aż tak bardzo do inwestycji sportowych się nie palą, a w związku z tym kluczą – ze świadomością, że na samorządowy… wynik wyborczy wpływ ma to znikomy lub wręcz żaden. Pomijając już to, że każde miasto ma znacznie więcej potrzeb niż pieniędzy – a to ochrona zdrowia, a to edukacja, a to kanalizacja, a to smog, a to rozmaite remonty. Bez podniesienia standardów w tych dziedzinach, i oczywiście bez dobrych ofert pracy, zjawisko ucieczki będzie się nasilać. No i gdzie tu znaleźć miejsce na zaspokajanie wielkich, sportowych ambicji?