Bez rozgrzewki. Uchylmy wreszcie tego kapelusza

Gdyby chcieć znaleźć drugiego trenera, który – jak Waldemar Fornalik – w ciągu minionych 10 lat zdobył cztery medale mistrzostw Polski z różnymi drużynami, a do tego jeszcze awansował do finału Pucharu Polski, byłby kłopot.


Na podsumowanie rywalizacji w piłkarskiej ekstraklasie będzie jeszcze czas. Takim tematem można zresztą się bawić na bardzo wiele różnych sposobów, a tym to może być ciekawsze, im bardziej będziemy brali pod uwagę minione miesiące, niemające precedensu w historii rywalizacji na boiskach, nie tylko w Polsce. A wszystko przez pandemię.

Trudno jednak nie zwrócić uwagi na to, że koronawirus nie naruszył swego rodzaju stabilności towarzyszącej od kilku sezonów zmaganiom o miano najlepszego zespołu ekstraklasy SA. Tę stabilność – w drugiej dekadzie XXI wieku – gwarantuje w pierwszej kolejności Legia Warszawa, której dominacja jest niepodważalna, ale też z przerwą na ubiegłoroczną dominację Piasta Gliwice.

Regularność Legii oczywiście nie zaskakuje, a co tu dużo gadać, główny na to wpływ ma zasobność tego klubu, którego stać na – uwzględniając rodzime realia – liczące się transfery, a i na zatrudnienie trenerów z nazwiskami, co zresztą nie w każdym przekładało się na wynik (czytaj: mistrzostwo Polski), za to na złość, kpiny i szyderstwo – i owszem. Realia były jednak takie, że ktokolwiek stał na czele tego klubu, Legia musiała uchodzić za faworyta rywalizacji; nieważne, czy spełnionego czy też nie.

W tejże drugiej dekadzie XXI wieku elementem tej stabilności był również Lech Poznań, gasnąca stopniowo Wisła Kraków oraz… drużyny trenowane przez Waldemara Fornalika. Z Ruchem Chorzów wywalczył brąz i srebro, a z Piastem Gliwice złoto oraz srebro bądź brąz. Gdyby chcieć znaleźć drugiego w naszym kraju trenera, który w ciągu minionych 10 lat zdobył cztery medale z różnymi drużynami, a do tego jeszcze awansował do finału Pucharu Polski, mielibyśmy kłopot. W gruncie rzeczy – byłoby to niemożliwe. Bez szczególnego grzebania się w przeszłości, można byłoby odwołać się do osiągnięć Franciszka Smudy w latach 90. w Widzewie, a nieco później w Wiśle Kraków.

Tyle tylko, że nie da się porównać potencjału ówczesnego Widzewa i ówczesnej Wisły (która zwłaszcza za pierwszych lat władania Bogusława Cupiała kupowała w Polsce kogo chciała) z potencjałem Ruchu – tego sprzed 10 lat; nie tego późniejszego, w którym wszystko kojarzyło się już z „Kroniką zapowiedzianej śmierci” – a także Piasta, choć ten oczywiście może uchodzić za uosobienie nie tyle bogactwa, ile stabilności i racjonalności, co oczywiście samo w sobie jest wielką wartością.


Przeczytaj jeszcze: Bez rozgrzewki. Adieu Komornicki, czyli tyska lekcja ku pamięci


Fornalik więc wydobywał – wciąż wydobywa – z klubów, które prowadził, o wiele więcej niż wskazywały na to ich możliwości, a pewnie nawet ambicje czy marzenia. W Ruchu modlono się głównie o przetrwanie, co często-gęsto wiązało się ze sprzedażą kolejnego gracza, który pod okiem Fornalika stawał się – na polskie warunki – panem piłkarzem. Wielu z tego grona biega jeszcze po dzień dzisiejszy po boiskach, niekoniecznie tylko rodzimych. Niewątpliwy talent w tej mierze potwierdził szkoleniowiec również w Piaście Gliwice, a wystarczy tylko policzyć tych, których sprzedano po poprzednim sezonie i tych, po których wyciągają się ręce w perspektywie końca sezonu bieżącego. Wartością dodaną jest i to, że z powodzeniem wskrzesza sportowo tych, których gdzie indziej uznano za nieprzydatnych i nieperspektywicznych, a kiedyś w Ruchu i dzisiaj w Piaście pełnili bądź pełnią kluczowe role.

To wszystko pozwala postawić czy też podtrzymać tezę – aż zgrzyta od banału; sorry – że mamy do czynienia z trenerem przez duże T. Inaczej: stawialiśmy w „Sporcie” tę tezę już wielokrotnie i to przed laty, długo przed świeżą, medalową erą Piasta; piętno odciskane w nim przez Fornalika jest godne podziwu, niezależnie od konfiguracji personalnej kadry.

W tym miejscu dochodzimy do analizy dokonanej właśnie przez portal weszlo.com, który postanowił – akurat teraz! – pochylić się nad tym, dlaczego Fornalikowi nie wyszło w kadrze, czyli 8-9 lat temu. Argumentów padło sporo, za najważniejsze zaś można uznać te, że – po pierwsze – miał mało czasu, by skroić reprezentację na swoją modłę, po drugie (cytat) – „Tak to już jest, że czasem nawet najlepsze wydawałoby się elementy, do siebie nie pasują”.

Zamiast podsumowania: owe 8-9 lat temu był Fornalik (o mało co) wrogiem publicznym nr 1. Dopiero upływ lat sprawił, że zaczyna się przed nim zdejmować kapelusz. Doprawdy – zasłużył na to znacznie wcześniej.


Fot. Rafał Rusek / PressFocus