Bez rozgrzewki. Ukłucia w nodze, ukłucia w sercach

Życie dostarcza niespodzianek na każdym kroku. W środowe przedpołudnie, surfując po internecie w poszukiwaniu co ciekawszych wątków związanych z konfrontacją Chelsea – Bayern, i ewentualnej inspiracji do wypełnienia – jak co tydzień – niniejszej rubryki, natknąłem się na kilka minut relacji z pomeczowego bankietu wyemitowanego przez Bayern TV. Głównym przesłaniem tej relacji były gratulacje pod adresem drużyny ze strony Karla-Heinza Rummeniggego oraz wręczenie prezentu w postaci długopisu trenerowi Hansi Flickowi. Teoretycznie z okazji 55 urodzin, w praktyce – jak podkreślił Rummenigge – długopis służy w Bayernie do podpisywania kontraktów. Ale zanim były fantastyczny piłkarz, a obecnie prezes rady nadzorczej Bayernu, wygłosił mowę, kamera uchwyciła wchodzących na salę bankietową monachijskich piłkarzy, w tym oczywiście Roberta Lewandowskiego. Roześmiany od ucha do ucha, w pewnym momencie spojrzał w dół, ale któż w tym momencie mógł przypuszczać, że sygnalizuje w ten sposób, iż coś mu dolega; temu właściwie niezniszczalnemu piłkarzowi, który pauzował w piłkarskim życiu co najwyżej dwa tygodnie…

Toteż – w pierwotnej wersji – inaczej niniejszy tekst się zaczynał, i trochę inny miał mieć wydźwięk. Mianowicie…

Bezinteresowny – tak o Robercie Lewandowskim pisały po meczu Chelsea z Bayernem angielskie media. Zwracały uwagę na to, że polski snajper, zamiast w dogodnych dla siebie sytuacjach strzelać, podawał jeszcze lepiej ustawionemu koledze z zespołu – Gnabry’emy. Ale i tak swoją bramkę strzelił, co uznano za dopełnienie jego kapitalnej postawy.

Cóż, jeśli na każdym kroku mówi się, że napastnik, zwłaszcza ten z gatunku bardzo bramkostrzelnych, jest (powinien być) egoistą, to zadziwienie postawą „Lewego” znajduje swoje uzasadnienie. Ale i nasz zawodnik bez problemu znajdzie uzasadnienie dla swojej szczodrości – to interes drużyny. Bóg jeden raczy zresztą wiedzieć, jakim wynikiem skończyłby się mecz, gdyby pan Robert decydował się nie na podania, lecz na uderzenia. Może by i wpadły, a może nie… No i wynik mógłby być taki, że rewanż nie uchodziłby – jak teraz – za formalność.

Lewandowski wszakże, podobnie jak cały Bayern, ma w tym swój cel nadrzędny – grać w Lidze Mistrzów możliwie najdłużej, może (po latach) z finałem włącznie. No bo co po budzących szacunek, czy nawet podziw, indywidualnych osiągnięciach, skoro drużyna kończy rywalizację na relatywnie niskim pułapie, a co dla Bayernu od lat jest powodem do traumy i dotkliwego kaca? Ale i oczywiście dla samego Lewandowskiego. Jego gablota jest bardzo bogata w rozmaite trofea, ale nie ma w niej niczego – poza kilkukrotnym mistrzostwem Niemiec – co stawiałoby go w jednym rzędzie z największymi tuzami współczesnej piłki. Wymieniać ich nazwisk chyba nie trzeba… Można do tego dorzucić i to, że puste miejsca czekają nie tylko na osiągnięcia klubowe (konkretnie – zwycięstwo w Lidze Mistrzów), ale i reprezentacyjne, bo te liczne ostatnio finały, czy to MŚ, czy to ME, szczególnych radości raczej nikomu w Polsce nie dostarczały. No! Był ćwierćfinał Euro 2016… Na miarę ambicji „Lewego” trochę to chyba mało, tym bardziej że nie był wtedy wiodącą postacią polskiego zespołu, a raczej jej mocno zmęczoną ikoną.

I tu powinien był zaczynać się epilog w postaci refleksji nad tym, co pomyślał o takim występie Lewandowskiego, jak ten wtorkowy, trener Jerzy Brzęczek. Najpierw zapewne cieszył się; trudno o inne odczucia… Potem mógł poczuć coś na kształt łagodnego ukłucia w serce (i nerwy), że jak mistrz Niemiec nadal będzie grał na tym poziomie, to dotrze do finału LM, a wtedy sezon „Lewego” skończy się niedługo przed meczami finałowymi Euro 2020. I pewnie będzie zmęczony z wszelkimi tego konsekwencjami – dla naszej reprezentacji. Abstrahując od tego, pojawiła się jeszcze pokusa, by napisać, że i tak w pełni zasadne jest lokowanie nadziei w tym, że kapitan – choć ma swoje lata – nieustannie dojrzewa i wciąż buduje swoją wielkość. I że ewentualne, wywalczone z Bayernem trofeum przyda mu lekkości, swobody i… nieograniczonej bezinteresowności na użytek biało-czerwonej drużyny.

Każda powyższa teza pozostaje oczywiście aktualna. Nie zmienia to jednak faktu, że owe ukłucia, które odczuł i selekcjoner, i każdy dobrze życzący polskiej piłce, szybko musiały przerodzić się w duże obawy, co to za kontuzja, jak długa tak naprawdę będzie przerwa, w jakiej formie „Lewy” wróci po niej, no i jakie będą jej długofalowe skutki.

W ten oto sposób widać, jak szybko podziw nad dobrem narodowym może się przerodzić w strach narodowy…