Bez rozgrzewki. Warto się starać. O swoich

Mniej więcej wtedy, kiedy kończyć się będą finały mistrzostw świata, rozpocznie się przygoda polskich drużyn z europejskimi pucharami. O kolizji terminów trudno raczej mówić, chyba że polska reprezentacja zagra o złoty medal, a czołowe w niej role będą odgrywać Michał Pazdan i Artur Jędrzejczyk. O ile ten pierwszy jeszcze w ogóle będzie jeszcze wówczas zawodnikiem Legii.

Biorąc pod uwagę stan na dzisiaj, w kadrze Adama Nawałki jest czterech zawodników, którzy sezon spędzili w rodzimej ekstraklasie, oprócz wymienionych jeszcze Rafał Kurzawa (Górnik Zabrze) i Sławomir Peszko (Lechia Gdańsk). Można przyjąć za prawdopodobne, że za kilka dni lub kilka tygodni Kurzawa wyląduje gdzieś na zachodzie Europy, z kolei Peszko – jako zawodnik Lechii – będzie się mógł zmaganiom polskich klubów w europejskich pucharach przyglądać wyłącznie w roli kibica. No, chyba że wyląduje na przykład w Górniku. Albo Jagiellonii Białystok.

Żadna to odkrywcza konstatacja, ale liczebność kadrowiczów z polskich klubów w ekipie Nawałki jest… żałosna. I – co oczywiste – nie wypływa ona ze złych wyborów lub… złośliwości selekcjonera, tylko z realnej oceny tego, co rodzimi ligowcy są w stanie wnieść do narodowej drużyny. Pomijając już to, że komukolwiek nadarza się okazja, ten bierze z polskiej ekstraklasy nogi za pas. Pewnie, że głównie za pieniądzem, ale też za jakąkolwiek perspektywą rozwojową.
I tu pora wrócić do do rzeczonych europejskich pucharów i zdolności polskich zespołów do… No właśnie! Nie napiszę, że nadzwyczajnych wyczynów (też trzeba byłoby zdefiniować, co to w ich przypadku mogłoby oznaczać), ale do przejścia na przykład trzech rund. Pisze się zresztą o tym co roku w stosownej porze, a gdyby nie mundial, pewnie już teraz by się pisało, już to biadoląc, już to – tak na wszelki przypadek – szukając stosownych określeń na to, co polskie kluby (nie) nawojowały.

Tym razem, wyjątkowo wcześnie, inspiracji dostarczył Maciej Żurawski, mówiąc (dla portalu sport.pl), że „Trudno jest powiedzieć o jakiejkolwiek polskiej drużynie, że jest gotowa na puchary. Nie widać, by ktoś sprawiał wrażenie zespołu przygotowanego, mającego dużo pewności siebie. Nie ma takiego klubu, o którym powiemy: on przejdzie pierwsze rundy eliminacyjne”.

Żurawski oczywiście Ameryki nie odkrył. Powiedział to, co wszyscy wiemy od wielu już lat. Ale to też jest w tym najsmutniejsze, że taplamy się w tej wiedzy po szyję, mniej więcej wiemy, co powinno się robić, by było inaczej, a i tak stoimy w miejscu, choć uzasadnione może być stwierdzenie, że z roku na rok jest gorzej. Czy tylko dlatego, że kluby – na przykład – z Armenii, Kazachstanu czy Azerbejdżanu są zasobniejsze w gotówkę i stać ich cudzoziemskie odrzuty z lig zachodnich, przewyższające umiejętnościami odrzuty, które pojawiają się w polskiej lidze? Czy może dlatego, że tak zapuściliśmy się w szkoleniu własnego narybku, że jego podaż jest marna i dlatego pojawia się u nas tylu przypadkowych piłkarzy zagranicznych?

W tym kontekście z największym zaciekawieniem będę patrzyć na poczynania w Europie Górnika Zabrze. Nie znajdzie się w Polsce nikt, kto nie patrzyłby z podziwem na to, co się w tym klubie w minionych kilkunastu miesiącach dokonało i kto nie omieszkałby publicznie podkreślić, że to jest to, to jest ten kierunek. Europejskie konfrontacje rzucą teraz na Górnika jeszcze lepsze światło. Gdyby udało mu się – osłabionemu przecież – przebrnąć dwie-trzy rundy, byłoby to kolejne potwierdzenie, że warto się starać. A o swoich zwłaszcza.