Bez rozgrzewki. Wszystkie przypadki Prokicia

Dla Andrei – niektórzy mówią już Andrzeja – Prokicia GKS Katowice jest czwartym klubem w Polsce, w której przebywa od 2010 roku. Najpierw grał w Stali Rzeszów, potem w GKS-ie Bełchatów i w Stali Mielec. Ta będzie zresztą za kilka miesięcy ponownie jego przystanią. Zadecydował o tym złożony całkiem niedawno podpis pod umową transferową.

W ślad za tym podpisem natychmiast pojawiły się spekulacje, co też z Prokiciem w GieKSie będzie? Czy da się za klub przez te parę wiosennych miesięcy pokroić, a mówiąc po sportowemu – będzie dawać z siebie wszystko? Czy może trener Jacek Paszulewicz, niepewny intencji i ambicji piłkarza, który ciałem jest jeszcze tu, ale duchem już we wschodniej części Polski, ześle go do rezerw, jak to ma bądź miało w zwyczaju wielu innych trenerów? Czy może jednak, trzymając się ducha „punktowego pragmatyzmu”, da mu stałe miejsce w kadrze, o wyjściowej jedenastce nie wspominając?

Nowy szkoleniowiec klubu z Bukowej postawił na ten ostatni wariant – wariant pragmatyzmu. Uznał, że Prokić jest potrzebny i że kichy nie będzie odstawiać, robiąc w ten sposób pod górkę katowickiemu kandydatowi do awansu, a zarazem czyniąc dobrze konkurentowi przyszłego klubu, też aspirującego do najwyższej klasy rozgrywkowej. Jacek Paszulewicz mówił o tym bardzo dobitnie, choć czytający i słuchający jego słów zapewne mieli wątpliwości, czy aby nie są to deklaracje na wyrost, pod publiczkę.

Z dzisiejszej perspektywy – trzeciego miejsca GKS-u w tabeli I ligi i postawy Andrei – można rzec, że szkoleniowiec się nie przeliczył; a trudno wykluczyć, że w korzyściach, jakie drużyna z Bukowej czerpie z gry Serba z polskim paszportem, jest nawet coś w rodzaju superaty. Być może wspomniany pragmatyzm trenera wynikał z dobrego rozpoznania psychiki gracza, który najwyraźniej uważa się za profesjonalistę i na tę właśnie miarę się zachowuje. Na boisku i poza nim.

Jak świat światem, zawodnicy przychodzą do klubów i zeń odchodzą, są chciani i niechciani, spełniają oczekiwania i na odwrót. Sytuacja Prokicia też jest na swój sposób standardowa – miał prawo podpisać kontrakt z kolejnym klubem i z tego skorzystał. Mniej standardowe jest to, że wszystko działo i dzieje się… normalnie, bez krzyków, dąsów, robienia sobie na złość, za to zapewne z poczuciem, że najważniejszy jest wspólny interes – klubu i zawodnika – który warto i trzeba zrobić; bez sięgania w dalszą przyszłość.

W powszechnym odczuciu normalność jest… nieciekawa. Czy więc tematu nie ma? Owszem, jest. Stale pojawiające się przepychanki z transferami w tle, a zwłaszcza z umowami podpisywanymi z wyprzedzeniem, zdają się sugerować, że godzenie się z cudzymi wyborami przychodzi na ogół trudno, wywołuje złość, wściekłość i prowokuje do sięgania po wszelkie dostępne rodzaje zemsty. Przypadek Andrei Prokicia wskazuje, że kiedy stosuje się standardy cywilizowane, wówczas korzystają nam tym wszyscy.