Bez rozgrzewki. Z czym zderzy się Adam Nawałka?

Zawodowa przyszłość Adama Nawałki, selekcjonera reprezentacji Polski, budzi emocje. Taki jest już los postaci publicznych, że każdy ich krok się komentuje, ocenia, krytykuje bądź chwali. Emocje w przypadku pana Adama są tym większe, że on sam… nic nie mówi. Nie udziela wywiadów, nie wygłasza oświadczeń, nie udziela się w mediach społecznościowych. Nie wiadomo nawet, czy jest w nich w jakikolwiek sposób obecny. Jeżeli cokolwiek wiemy, to wiemy z drugiej albo i trzeciej ręki. Na przykład to, że podobno chodzą za nim Chińczycy i – na pewno – działacze Lecha Poznań, z którymi miał się spotkać wczoraj, i że chodziła za nim kilka miesięcy temu Legia Warszawa, tylko że się nie dogadano. No i że jest cholernie drogi – w odniesieniu do Lecha mówi się o kwocie 150 tys. zł miesięcznie plus drugie tyle dla sztabu jego współpracowników – tudzież konsekwentnie stawiający swoje warunki, od których na pewno nie odstąpi.

Czytając i słuchając (z trzecich ust) o tym wszystkim, nie sposób nie wrócić do przeszłości. Nie całkiem dalekiej, ale ilustrującej, jak w piłce – w sporcie w ogóle – wszystko i szybko może się przewracać do góry nogami. Otóż 10 lat temu Jan Furtok, jako prezes GKS-u Katowice, usilnie szukał trenera, który mógłby pomóc miotającej się w I lidze drużynie. Przypomniał sobie wtedy o Adamie Nawałce, od roku – po nieudanej przygodzie z Wisłą Kraków – bezrobotnym; zatelefonował i błyskawicznie podali sobie ręce. Na marginesie: to wtedy w GieKSie narodziły się zręby sztabu – z Bogdanem Zającem, Jarosławem Tkoczem, Robertem Góralczykiem, tudzież fizjoterapeutą Bartłomiejem Spałkiem – który powędrował z Nawałką rok później do Górnika Zabrze, a po trzech kolejnych latach z okładem do reprezentacji Polski.

Kiedy Nawałka obejmował GieKSę, miał już 51 lat, trudno więc było o nim mówić, że jako trener jest młody i obiecujący, już bardziej wtedy uprawnione, a i brutalne, byłoby stwierdzenie, że jest trenerem niespełnionym, a już na pewno pozbawionym spektakularnych sukcesów. Ale te cztery lata – w Katowicach i Zabrzu – kompletnie odmieniły jego życie; jakby sprzyjały profesjonalnemu (późnemu) dojrzewaniu, co w sumie znalazło wyraz w nominacji na selekcjonera kadry. Całą resztę znacie, z nieszczęsnym epilogiem w Rosji.

Cokolwiek mówić, miniona dekada sprawiła, że na polskim gruncie Nawałka z pozycji trenera może i dobrego, ale… niemającego wyników, a więc często-gęsto i pracy, przeniósł się na postument zastrzeżony dla kogoś w rodzaju boha i cara, będącego w stanie dyktować swoje warunki, narzucającego swoją wolę w każdym elemencie życia klubu, również – a może przede wszystkim – w odniesieniu do personaliów i… finansów. A przy okazji cierpliwego, za sprawą (zapewne już dożywotniego) zabezpieczenia materialnego.

Tyle że praca w klubach byłych selekcjonerów reprezentacji Polski to temat sam w sobie. Bezpłatnie podrzucam go jako pomysł na pracę magisterską albo nawet doktorską, niekoniecznie wyłącznie absolwentom akademii wychowania fizycznego. Pokrótce można byłoby rzec, że ta praca to najczęściej droga przez mękę, niekoniecznie zwieńczona powodzeniem. Czy udało się na przykład Januszowi Wójcikowi, Jerzemu Engelowi, Pawłowi Janasowi, Franciszkowi Smudzie? Ich pozycja stopniowo słabła; i tylko Waldemar Fornalik zdaje się wychodzić obronną ręką z poreprezentacyjnego bólu i kaca. Dlaczego, dlaczego, dlaczego…

No więc jak wypadnie – jeśli wypadnie – ponowne zderzenie Nawałki z polską, klubową i ligową rzeczywistością? Z interesami i ambicjami ludzi w klubie pracującymi. Z mentalnością piłkarzy, w tym cudzoziemskich, niekoniecznie skłonnych do akceptowania twardych Nawałkowych rygorów? Z wszelkimi ograniczeniami, z którymi jako trener reprezentacji na pewno nie musiał się mierzyć? Bez parasola, który bez wątpienia roztaczał nad nim Zbigniew Boniek?