Bez rozgrzewki. Zanim w szatniach skończyła się godka

Godka odnosi się oczywiście do śląskiej gwary, zwanej zamiennie godką właśnie. W latach 60. i z mniejszym natężeniem jeszcze w latach 70. dominowała ona w szatniach piłkarskich klubów Górnego Śląska, bo też oparte były one głównie o zawodników miejscowych, urodzonych w danym mieście lub jego najbliższej okolicy. Pojęcie transferów było albo nieznane, albo raczkowało, i to w takim znaczeniu, że ktoś wędrował z Radlina do Zabrza, z Lipin (dzielnica Świętochłowic) do Chorzowa, z Rudy Śląskiej do Bytomia.

Lokalność była ogromną siłą, bo zwielokrotniała identyfikację z klubem nie tylko zawodników, ale i kibiców. Swoją drogą Śląsk miał wtedy tak potężny potencjał, że mógł sobie pozwolić na eksport graczy do klubów całego niemal kraju. Taki Lucjan Brychczy, urodzony w Rudzie Śląskiej, stał się jedną z największych legend Legii Warszawa, a Antoni Piechniczek – czy to jako gracz, czy to jako trener – też byłby na Łazienkowskiej bardzo mile widziany na stałe, a nie tylko na czas studiów, po których wrócił do rodzinnego Chorzowa.

Potraktujmy jednak ową śląską szatnię i godkę w kategoriach wyłącznie symbolicznych. Zbliżony typ lokalności, choć bez „lingwistycznych utrudnień”, obowiązywał bowiem niemal wszędzie. I w Krakowie, i w Poznaniu, i Gdańsku, i w Szczecinie, i w Sosnowcu, i oczywiście w Warszawie. Niemal wszędzie dominowali swoi, w których łaski trzeba się było wkupić, najlepiej oczywiście dobrą grą. Ale i swoje piwo wypić; niekoniecznie bywało łatwo.

Ten przydługawy wstęp ma na celu tylko jedno: pokazanie, że polska piłka nożna potrafiła być nie gorsza, a i dobrze się rozwijać, bazując na tym, co same kluby zbudowały i jak wyszkoliły wiele generacji zawodników, doprowadzając często do sytuacji, w której podaż zawodników przekraczała popyt. A działo się to w czasach nader siermiężnych, do czego system komunistyczny – którego istotą była gospodarka… niedoboru – silnie dokładał rękę. No więc brakowało treningowego zaplecza, boisk, sprzętu (piłki, ubiory, siatek na bramki itp.). Wyjazd na obóz słabo się mieścił w czyjejkolwiek wyobraźni, a już zagranica uchodziła za swego rodzaju kosmos. Nie było rzecz jasna – w dzisiejszym rozumieniu – żadnych akademii, szkół trenerskich, dyrektorów sportowych, skautów, a w sumie szeroko pojętego intelektualnego zaplecza, które wspierałoby system i myśl szkoleniową. Choć owszem, przyjeżdżali do polskich klubów świetni trenerzy z „bratnich krajów socjalistycznych”, pozostawiając głęboki ślad i odbijając silne piętno na swoich wychowankach.

Michal Viczan, Jaroslav Vejvoda, Geza Kalocsai… – to tylko przykłady pierwsze z brzegu. Ale, mimo tych wszystkich ograniczeń, bazując na chłopcach niemal wyłącznie z okolicy, dochowaliśmy się piłkarzy wielkiego, w niektórych przypadkach światowego formatu.

Właściwie trudno określić, kiedy sprawa się rypła. Czyli kiedy przestali do klubów zaglądać masowo owi chłopcy z okolicy i co ich odstraszyło? W którym momencie stracili (stracą) oni zapał do piłki nożnej i dlaczego? Przecież nie dlatego, że brak piłek, strojów, siatek na bramkach itp. No dobra, dzieciom i młodzieży zmieniły się priorytety – to taki uboczny produkt wzrastającego poziomu życia i rozwoju technologii – przybierając kierunki… wirtualne.

Ale czy, u licha, to wystarczający powód, dla którego w klubach wychowanków jest jak na lekarstwo? Szukajmy w GKS-ie Katowice katowiczanina, w Zagłębiu Sosnowiec sosnowiczanina, w Wiśle Kraków Krakusa, w Śląsku Wrocław wrocławianina, w Pogoni Szczecin szczecinianina… I tak sobie możemy jechać dalej; po klubach, po miastach, miejscach urodzenia… A nie mówimy o potentatach, którzy niejako z założenia nastawieni są na sukces, co samo w sobie zakłada konieczność transferowania zawodnikach. Mówimy o klubach niewiele dzisiaj nawet w polskiej piłce znaczących, choć niewątpliwie z ciekawą, pełną zasług historią. Akurat najczęściej wiąże się ona z czasami, w których główne role odgrywali owi chłopcy z okolicy.

A swoją drogą: w której szatni ważnego śląskiego klubu dominuje dzisiaj śląsko godka?