Bez rozgrzewki. Zanim zaczniemy pościć

 

Pokolenie młodzieży traktuje to zapewne jako normę, w odróżnieniu od pokolenia starszego, dla którego uczestnictwo naszych piłkarzy w finałach mistrzostw świata (bo finały ME nieustająco znajdowały się poza naszym zasięgiem) było świętem nadzwyczaj rzadkim, przez długie lata. No i oczywiście bardzo z tej normy młodzi powinni się cieszyć tu i teraz, bo nigdy nie wiadomo, co przyniosą kolejne lata.

Oby to nie był dotkliwy post. Taki post, jakiego doświadczamy za sprawą polskich drużyn klubowych w europejskich pucharach; post, którego perspektywa zakończenia wydaje się bardzo odległa, może nawet dla dzisiejszego pokolenia młodzieży wręcz nieosiągalna? Bo kto założy – i głośno to wyrazi – że jest potencjał, za którego sprawą w niedalekiej przyszłości polskie drużyny klubowe przebudzą się i powędrują wyżej niż pierwsza czy druga runda kwalifikacji Ligi Mistrzów lub Ligi Europy. Między Bogiem a prawdą ten i ów cieszy się po prostu, jeśli jest potencjał nie na międzynarodowy sukces, lecz na utrzymanie się w ekstraklasie lub wręcz wyłącznie na przetrwanie.

Takie – bez wątpienia odległe – skojarzenia naszły mnie po tym, jak rzuciłem okiem na zestawienie czołowych strzelców rodzimej ekstraklasy, która po reprezentacyjnej przerwie wraca do rywalizacji o punkty. Tytułem przypomnienia: w tej pierwszej reprezentacji nie zagrał ani minuty żaden przedstawiciel najwyższej polskiej klasy rozgrywkowej. Kilku się ich znalazło w kadrze U-21 Czesława Michniewicza (która radzi sobie tak dobrze, że tylko patrzeć, jak ci, co jeszcze w Polsce są, niebawem wyfruną), nie zabrakło i w młodszych drużynach. No i na czele tej klasyfikacji jest Jesus Imaz z ośmioma, a tuż za nim Paweł Brożek z siedmioma bramkami. Generalnie, przeważają w czołówce piłkarze zagraniczni, których trudno zakwalifikować do kategorii sprowadzanego hurtem szrotu, ale też brak wśród nich artystów; zagraniczny artysta trafia się nam raz na kilka lat, i to raczej taki przechodzony (vide Danijel Ljuboja).

Ale właśnie obecność w tym towarzystwie Pawła Brożka jest fascynująca. Już jakiś czas temu zakończył karierę, z przytupem pożegnał się z wiślacką publicznością, publicysta jeden z drugim mógł się pochylić, by podsumować jego karierę, chyba nie do końca satysfakcjonującą czy spełnioną, w każdym razie pozbawioną nadzwyczajnych sukcesów klubowych – również za granicą – i reprezentacyjnych. No ale kiedy Wisła znalazła się w wielkiej potrzebie, postanowił wrócić, podać pomocną dłoń, a raczej nogę, i przynajmniej chwilowo bardzo trudno sobie wyobrazić Wisłę bez niego. Bo to nie tylko snajper, ale i osobowość, co niekoniecznie jest pochodną wieku (36 lat), w końcu też nie matuzalemowego.

Mimo wszystko właśnie fakt, że napastnik bliżej „40” niż „30”, na dodatek taki, który – można śmiało założyć – bardziej już myślał o zabawie w oldbojach niż o twardej rywalizacji o ligowe punkty, odgrywa w swojej drużynie, a i całej polskiej lidze, wiodącą rolę. A na dodatek, jak się rzekło, „rozpycha” się głównie nie między swoimi (naszymi) rodakami, lecz wśród cudzoziemców o klasie sięgającej mniej więcej III ligi hiszpańskiej.

To wszystko o czymś świadczy. Niestety, niedobrze. Pozostając z całym szacunkiem dla pana Pawła, świadczy głównie o naszej lidze; i o tym, że wiązanie nadziei na wzrost jej znaczenia, poziomu, a w perspektywie na sukcesy naszych klubów w europejskich pucharach, jest płonne, by nie rzec – beznadziejne. Bo wygląda na to, że raczej się cofamy niż rozwijamy, który to stan pogłębia fakt, że jeśli tylko któryś nasz młodzian lepiej kopnie piłkę, niemal od razu wyjeżdża za granicę. Ze słuszną nadzieją na rozwój i lepszą kasę. Co w sumie pokazuje, że znaleźliśmy się w zaklętym kręgu niemożności.