Bez rozgrzewki. Zaraźliwy Dariusz Dudek

Jest takie modne powiedzenie: „sytuacja jest dynamiczna”, co równie dobrze może oznaczać, że „nie znasz dnia, ni godziny”.

W zgodzie z tym nastawieniem, podejmowanie dzisiaj tematu odejścia trenera Dariusza Dudka z Zagłębia Sosnowiec jest równoważne z ryzykiem, że niebawem (dziś, jutro, a może i wczoraj) będzie to nie tyle nieaktualne, co z lekka zwietrzałe.

Życie bowiem „dynamicznie” dostarczy nowych faktów, które zaprzątną głowy zarówno tych, którzy dobrze życzą Zagłębiu, jak i tych, którzy trenerowi Dudkowi życzą jak najszybszego podjęcia nowej pracy. Oczywiście chwilowo nie w ekstraklasie – nie zezwalają na to przepisy – ale już w Fortuna 1. Lidze i owszem. Kto wie, czy nie wyląduje chociażby przy Bukowej 1 w Katowicach.

Tak czy owak Dariusz Dudek otrzymał co najmniej kilka dni na zastanowienie się nad tym, co zrobił dobrze w Sosnowcu dobrze, co źle, dlaczego tak udanie zakończył się poprzedni sezon, a ten bieżący w jego przypadku miał tak bardzo przedwczesny finał.

Zagłębie było jego pierwszym samodzielnym etapem na szkoleniowej drodze. Jako ten, któremu z oczywistych przyczyn nie było dane zaglądać za kulisy jego pracy, w tym do szatni przed treningami i po nich; a tym bardziej przed meczami i po nich, oceniałem tę pracę po wynikach – te oczywiście były najważniejsze – ale i po nadzwyczajnym zapale szkoleniowca, zaangażowaniu, a jednocześnie umiejętnym wchodzeniu w rolę już to dowódcy, już to kumpla piłkarzy.

W każdym razie dawał wszelkie oznaki, że ta praca jest jego wymarzonym żywiołem, w którym czuje się znakomicie, choć oczywiście i spala.

Trudno było z tym nie sympatyzować. W podtekście był oczywiście – nazwijmy to – regionalny patriotyzm, który sugerował kibicowanie drużynie z województwa śląskiego w jej drodze do ekstraklasy, a tym bardziej, że ta droga była długa, wyboista, pełna rozmaitych zakrętów. Ale w grę wchodziło i to, że Dudek po latach pracy w roli drugiego trenera, otrzymał – i w pełni wykorzystał – szansę pracy w charakterze głównodowodzącego.

Jakkolwiek patrzeć, każda świeża krew roli trenera piłkarskiego zespołu budzi zainteresowanie, życzliwość, a i pełne nadziei oczekiwanie na powiew nowości. Pan Dariusz wpisał się w to znakomicie. Tak jak zresztą w Jagiellonii Ireneusz Mamrot, który kiedyś był już blisko porzucenia zawodu trenera (albo… na odwrót), i tak jak stopniowo rozpędzający się z Arką Gdynia Zbigniew Smółka, o którym powiadają, że dla niego piłka to hobby, bo ma zaplecze biznesowo-finansowe, za którego sprawą mógłby żyć jeśli nie lepiej, to na pewno spokojniej.

Ale abstrahując od tego, to właśnie te trzy nazwiska – polskie nazwiska – nadały trochę kolorytu rodzimej, poszarzałej (stetryczałej?) z lekka trenerskiej karuzeli.

Tylko że Mamrot i Smółka wciąż umacniają grunt, po którym stąpają w Białymstoku i Gdyni, a Dudek musi szukać czegoś nowego. Częścią tego aktu szukania niechybnie musi być zastanawianie się, co w Sosnowcu zawiodło (i kto zawiódł), czy i kiedy on sam się pomylił, stawiając na takich a nie innych ludzi, czy też na taką a nie inną taktykę. Ale akurat to standard, z którym prędzej czy później musi się zmierzyć każdy szkoleniowiec, bo też prędzej czy później traci pracę.

Podchodząc do sprawy tak po ludzku, chciałoby się, żeby Dariusz Dudek niewiele zmienił w podejściu do pracy, konkretnie w jego wymiarze psychologicznym. Ów entuzjazm, zapał i ewidentna radość z pracy, tak widoczne przez tych kilkanaście miesięcy w Zagłębiu, na swój sposób stały się jego znakami rozpoznawczymi. I niech się staną znakami… nieusuwalnymi, bo – co tu dużo mówić – są w pozytywny sposób zaraźliwe.

A poza tym sport słabo toleruje nawiedzenie i swoiste cierpiętnictwo.

 

\