Na to nie da się machnąć ręką

W Piaście spędził w sumie ponad 12 lat, w Rakowie występował przez 4,5 sezonu. Dla Janusza Bodziocha dzisiejszy mecz przy Okrzei ma szczególny wymiar jak dla mało kogo. – Pytają mnie, komu będę kibicował. Przewiduję, że czeka nas dobre spotkanie, a to przecież najważniejsze. Niech wygra lepszy, może też paść remis – uśmiecha się 54-latek.

Radość z rozbitym łukiem

Bodzioch właśnie w barwach klubu z Częstochowy rozegrał 102 ze 108 występów w ekstraklasie (6 zaliczył wcześniej w Górniku). – Pamiętam, jak wiosną 1995 roku jechaliśmy na ostatni mecz do Olsztyna. Aby być pewni utrzymania, musieliśmy wygrać. Wystrzelił wtedy wychowanek Krzysiu Stępień. Zdobył bramkę, skończyło się 1:0. Od 12 minuty grałem z rozbitym łukiem brwiowym, a Andrzej Kretek wyprawiał cuda w bramce. Gdy nad ranem wróciliśmy do Częstochowy, pod stadionem czekało na nas mnóstwo kibiców. Radość była wielka, bo po rundzie jesiennej wszyscy skazywali nas na spadek. Pod wodzą trenera Kokota zaczęliśmy jednak iść w górę, a kolejny sezon skończyliśmy już w środku tabeli – opowiada były obrońca, który grał w Rakowie podczas jego ostatniego na długi czas pobytu w ekstraklasie.

– Sponsorem była Huta Częstochowa. Gdy zmienił się właściciel, dochodziły słuchy, że klub za bardzo go nie interesuje. Raków borykał się z problemami. W 1997 roku odszedłem do Grunwaldu Halemba – z którym zrobiliśmy awans do II ligi – a Raków spadł i na długo osiadł w niższych ligach. Przełomowy był moment, gdy za jego odbudowę wziął się Jerzy Brzęczek. Po ponad 20 latach udało się wrócić do ekstraklasy. Nie ukrywam, że w poprzednim sezonie bywałem na meczach w Częstochowie, bo ten klub zawsze będzie mi bliski. Z jego obecnym prezesem, Wojciechem Cyganem, przez prawie trzy lata współpracowaliśmy w GKS-ie Katowice. Znam się też osobiście z właścicielem, panem Michałem Świerczewskim. Nie po to tak walczył o ekstraklasę, inwestował swoje środki, by do niej wejść i spaść. To bardzo ambitny człowiek. Uważam wejście Rakowa do ekstraklasy za udane. Może tych 9 punktów nie robi wielkiego wrażenia, ale z kimkolwiek się rozmawia, to potwierdza, że tę drużynę przyjemnie się ogląda – przekonuje Janusz Bodzioch.

„Rodzynek” z zaciągu

Nasz rozmówca wspomina czasy, gdy będąc już osobą funkcyjną w Piaście Gliwice, klub wywalczył historyczny awans do ekstraklasy. – Moim zdaniem niespodziewany. Mieliśmy wtedy ten sam problem, co dziś Raków: brak stadionu. Różne rzeczy można by opowiadać, ale ja przeżyłem to na własnej skórze. Musieliśmy występować w roli gospodarza w Wodzisławiu. Kłopoty organizacyjne to jedno, ale najbardziej żal kibiców. Gdy teraz jeździ się na Raków, to przypominają się chwile sprzed 25 lat. Niewiele się zmieniło. To już nie te czasy, by tak wyglądał stadion w wielkim mieście, w ekstraklasowym klubie. Należałoby coś zrobić – i to szybko. W niektórych miastach budowa stadionów ciągnie się latami. Szkoda, że Raków musi korzystać z obiektu w Bełchatowie. Wierzę, że stadion w Częstochowie jak najszybciej powstanie. Po awansie miasto powinno zareagować błyskawicznie, ten temat powinien nabrać przyspieszenia. Mamy jednak połowę września, a nic się nie dzieje – zwraca uwagę Bodzioch.

Piast Gliwice. Dwa lata jak jeden dzień

Rzecz jasna przeżył pierwszy mistrzowski tytuł dla Piasta. – Trudno, żebym podchodził bez emocji do sukcesu klubu, w którym spędziłem tyle czasu. Nie da się machnąć ręką i powiedzieć: „będzie, co będzie”. Gratuluję tego mistrzostwa, zapisania się w historii. Ostał się jeszcze jeden zawodnik z tego mojego – nazwijmy to – zaciągu. To Kuba Szmatuła. Bardzo się cieszyłem, gdy w spotkaniu z Jagiellonią obronił rzut karny. To był decydujący moment w walce o tytuł. Patrząc z boku, boli fakt, że ten sukces nie napędził kibiców. Z publiką jest bardzo słabo, 4000 na meczu to żadna frekwencja. Nie wiem, co jest tego przyczyną. W klubie powinni zadać sobie pytanie, co zrobić, by przyciągnąć ludzi na stadion, zagospodarować to mistrzostwo. Życzę, żeby w tym sezonie Piast też walczył o najwyższe cele, ale po takich zmianach będzie bardzo trudno. Złożyły się na to odejścia, kontuzje. Rozpadła się para stoperów Czerwiński-Sedlar, która była ostoją drużyny. Nie ma już Patryka Dziczka i Joela Valencii, czyli brakuje czterech podstawowych zawodników. Trener Fornalik to jednak dużej klasy fachowiec i nieraz udowadniał, że potrafi kreować następców. Gdy przestawił Valencię do środka, ten stał się innym piłkarzem. Mocno wierzę w trenera – podkreśla Janusz Bodzioch.

Jeszcze przyjdzie czas…

Nie da się pominąć wątku 5-letniej karencji, którą w 2014 roku nałożyła na niego Komisja Dyscyplinarna PZPN za udział w wydarzeniach, jakimi na początku XXI wieku naznaczony był polski futbol.

Bodzioch mówi krótko. – Co było, to już jest za mną. Może jeszcze kiedyś przyjdzie taki czas, że dogłębnie o tym wszystkim opowiem. Regularnie bywam na meczach – ekstraklasowych i nie tylko – bo futbol niezmiennie jest dla mnie ważny. No i na szczęście zdrowie dopisuje, dzięki czemu często mogę grywać w Reprezentacji Śląska Oldbojów – przyznaje Bodzioch. W piłkę gra też jego syn, Mateusz, od lat utrzymujący się na szczeblu centralnym. – Wyhamowała go przed laty kontuzja. Jako zawodnik Korony Kielce był przewidziany do debiutu w ekstraklasie, ale w drodze na mecz do Szczecina, podczas rozruchu w Unuejowie, kolega z drużyny tak go potraktował, że nastąpiło zerwanie więzadeł. Nie jest już młodym zawodnikiem, dziś walczy o miejsce w Stali Mielec. Ja debiutowałem w ekstraklasie, mając skończone 28 lat. Mateusz jest obecnie rok starszy, zatem nie wszystko stracone. Różnie to bywa, na to nie ma reguły – przekonuje nasz rozmówca.

 

Na zdjęciu: Janusz Bodzioch (na małym zdjęciu) wcale nie wyklucza, że Piast włączy się jeszcze w tym sezonie do walki o najwyższe cele.

ZACHĘCAMY DO NABYWANIA ELEKTRONICZNYCH WYDAŃ CYFROWYCH

e-wydania „SPORTU” znajdziesz TUTAJ

 

Murapol, najlepsze miejsca na świecie I Kampania z Ambasadorem Andrzejem Bargielem