Tragiczny telefon z Polski (6)

W Polsce jeszcze nie opadł kurz po meczu Legii z Górnikiem, a Brzęczek znów mógł poczuć się przekręcony, tym razem w Austrii. Do składu Tirolu wszedł z marszu, a prasa szybko ochrzciła go „Małym księciem”, a potem nawet „królem”. Niektórzy dziennikarze woleli pisać „Kleine Prince” lub „Koenig” niż nazwisko Brzęczek, które sprawiało im mnóstwo problemów. Polski piłkarz żartował, że widział w prasie chyba kilkanaście odmian zapisu jego nazwiska. Pewnie można byłoby z tego zrobić osobliwą kolekcję przegranej walki z językiem polskim.

Wiosną 1996 roku drużyna z Innsbrucku miała świetną passę. Z Polakiem w składzie wygrała osiem meczów z rzędu i niespodziewanie włączyła się do walki o tytuł. Marzenia te trzeba było jednak wyrzucić do kosza na trzy kolejki przed końcem sezonu. Właśnie wtedy w Innsbrucku poczuli się oszukani. Tirol grał u siebie z SV Ried…

Przy stanie 2:2 na boisko wtargnęli wściekli kibice, mecz został przerwany, a potem zweryfikowany jako walkower na korzyść gości. Fanów rozsierdził sędzia Johann Scheuhammer, który wcześniej – za dyskusje – wyrzucił z boiska dwóch piłkarzy Tirolu. Ostatecznie, Tirol zakończył sezon na trzecim miejscu. Ale Polak przedstawił się z bardzo dobrej strony; nie tylko dyrygował grą drużyny, ale w pierwszym sezonie zdobył też zdobył 9 bramek.

Klub familijny

Śladami Brzęczka wybraliśmy się do Innsbrucku. Trudno nie polubić tego miejsca – urokliwe miasto pozostaje ciasno otulone alpejskimi szczytami, a rzeka Inn o niezwykłej barwie dodaje mu życia i charakteru. Stolica Tyrolu znana jest przede wszystkim ze sportów zimowych. Dwukrotnie organizowano tutaj igrzyska olimpijskie (1964 i 1976) a fani skoków narciarskich z pewnością świetnie kojarzą tutejszą skocznię, Bergisel. Z jej rozbiegu skoczkowie skaczą wprost jakby na pobliski cmentarz.

Krótki pobyt w Innsbrucku sprawia, że trudno oprzeć się wrażeniu, że tu każdy uprawia jakiś sport. Rzesza ludzi przemieszcza się po mieście za pomocą rowerów, niezwykle popularny jest hokej (w odmianie zimowej i letniej), narciarstwo pod wszelką postacią, ale i futbol nie może czuć się tu porzucony. Małe boiska porozrzucane na mapie miasta oblegane są przez miejscowych dzieciaków.

Każdy z nich marzy, by pewnego dnia trafić pod adres Stadionstrasse 1a, gdzie mieści się siedziba FC Tirol (dziś FC Wacker) Innsbruck. Spotykamy się tam z Alfredem Hortnaglem, który dziś jest menedżerem klubu, a w przeszłości wspólnie grał z Brzęczkiem.

Biura klubu to raptem kilka pomieszczeń, wchodzi się do nich przez klubowy sklepik, który też nie jest wielkim magazynem. Pełni przy okazję rolę mini muzeum klubowego. Mini, bo większość pamiątek przepadło w 2002 roku, gdy klub upadł i trzeba było go wskrzesić na nowo. Kilku fanów odpowiedziało na apel klubu i w ten sposób udało się odzyskać część pamiątek, ale nie ma tego wiele. Jest choćby puchar za mistrzostwo Austrii w 2001 roku, zdobyte wraz z Brzęczkiem, ale to stało się dopiero w trakcie drugiego pobytu Polaka w Tirolu.

Rodzinna atmosfera jest siłą Tirolu. W niczym nie przypomina wielkich, korporacyjnych klubów. – Czasem żartujemy, że jesteśmy teraz czymś w rodzaju futbolowego start-upu – mówi menedżer ds. komunikacji Felix Kozubek. – Zdecydowanie jesteśmy czymś w rodzaju klubu rodzinnego i wcale się z tym nie kryjemy – podkreśla Hortnagl. Zresztą cały Innsbruck jest taki. Strome stoki nie pozwalają mu, by zanadto się rozrósł, więc ciągle zachowuje kameralny charakter. Wszędzie jest blisko. Nawet na pobliskie szczyty, bo można się na nie dostać kolejką wyjeżdżającą z centrum miasta. Kilkadziesiąt minut podróży wagonikiem i już popijasz kawkę na wysokości 2000 metrów, spoglądając w dół na miasto.

Podpytujemy Aleksandra Grubera, naszego przewodnika po Innsbrucku, który w 2005 – 2007 grał z Brzęczkiem w Tirolu, gdzie znajdziemy knajpę kibiców. Jest jedna niedaleko stadionu. Wcześniej nazywała się Wendlstube, ale upadła. Nowy właściciel przechrzcił ją na Tikitakę. W środku widzimy kilka koszulek Tirolu, szalik, przy barze smętnie przesiadują starsi panowie, zagryzają orzeszki, wolą rozmawiać niż zerkać na telewizor, gdzie lecą mecze kwalifikacji do Ligi Europy z udziałem austriackich drużyn.

Alexander Gruber

 

Niespecjalnie interesują ich wyniki Sturmu Graz czy Rapidu Wiedeń. W knajpie nie ma wifi. – Chcę, by ludzie rozmawiali ze sobą, a nie zerkali w telefony – tłumaczy właściciel pubu, oczywiście wielki fan Tirolu. Brzęczka pamięta doskonale, ale nie potrafi powiedzieć nam wiele więcej niż tylko to, że był bardzo dobry.

Brzęczek i początkujący trener

Innsbruck pokochał Brzęczka z wzajemnością, choć Polak zamieszkał pod miastem, w domu oddalonym o kilka minut jazdy samochodem od stadionu. Tam mógł spokojnie cieszyć się rodziną. Mały Patryk przestał chorować, a wkrótce w Innsbrucku na świata przyszedł drugi syn, Robert. Brzęczek szybko złapał wspólny język z Michaelem Baurem, reprezentantem Austrii (brał udział w mistrzostwach świata 1990), kolegą z linii pomocy Tirolu.

Obaj marzyli, by zostać trenerami i obaj dopięli swego celu, ale kariera Baura nie nabrała jeszcze takiego przyspieszenia. W 2014 dostał szansę w najwyższej klasie rozgrywkowej – przez jeden sezon prowadził zespół SV Groedig (zajęli ósme miejsce). Potem przez dwa lata pozostawał bez pracy, a w maju tego roku został zwolniony ze stanowiska trenera SW Bregenz, grającego w lidze regionalnej.

Baur to urodzony Tyrolczyk, więc szybko zaraził Brzęczka miłością do nart. W tym klubie nikt nie miał serca zakazywać piłkarzom sportów alpejskich, ale oczywiście wszyscy wiedzieli, że trzeba uważać. Na pocieszenie pozostawał fakt, że w Innsbrucku stoi świetna klinika, a tutejsi lekarze – dzięki tysiącom narciarzom z całego świata – o kontuzji kolan wiedzą wszystko. Z Innsbrucku jest już tuż tuż do Włoch, rodzina Brzęczków często wybierała się tam na zakupy, korzystając ze sporej przebitki cenowej. A w domu – mały Patryk ćwiczył z tatą grę w unihokeja.

W Innsbrucku Brzęczek zaliczył pierwsze poważniejsze podejścia do zawodu trenera. – Po pewnym czasie treningi z młodzieżowymi drużynami Tirolu rozpoczął jego syn, Robert. A Jerzy raz, dwa razy w tygodniu szedł na trening grup juniorskich, by pomóc trenerom, sam też prowadził pewne fragmenty zajęć. On od zawsze analizował mecze jak trener, bardzo interesował się tymi sprawami – zaznacza Hortnagl.

U trenera Dietmara Constantiniego Brzęczek od początku miał wysokie notowania, nie tylko jako piłkarz. W 1996 delegacja austriackiego klubu gościła w Warszawie na meczu Legii z Widzewem. Brzęczek pojechał z asystentem trenera, by pomóc w typowaniu kandydatów do gry w Tirolu.

Nocny telefon z Polski

Sielankę przerwały wieści z ojczyzny, a życie potrafi być okrutne. Szczęście (narodziny Roberta), odpłaciło tragedią. W Truskolasach doszło do nieszczęścia – siostra Jerzego, Hania została zamordowana przez swojego męża, a wszystko na oczach 10-letniego Kuby Błaszczykowskiego.

– Nigdy nie zapomnę tamtego wieczoru. Było po 22, żona z dziećmi już spali. Odebrałem telefon, usłyszałem od rodziny, że Hania nie żyje. Musiałem zadzwonić do mojej siostry i brata, drugiego syna Hani Dawida, którzy przebywali wtedy w Niemczech i przekazać im tę informację. (..) Przez wiele lat każdy dźwięk telefonu po godzinie 22 wywoływał u mnie strach. Podnosiłem słuchawkę zastanawiając się, kogo usłyszę, co się wydarzyło – mówił Brzęczek rok temu w wywiadzie udzielonym „Przeglądowi Sportowemu”.

Nie chciał, by o tragedii pisały gazety, w klubie poprosił, aby podali, że siostra zginęła w wypadku. Zawsze umiał brać na siebie odpowiedzialność, więc i teraz od niej nie uciekł. Nie mógł wrócić do Polski, ale często zabierał ze sobą do Austrii osieroconego Kubę i jego starszego brata, Dawida. Szybko stał się kimś więcej niż tylko wujkiem, a gdy kilka lat później Kuba był obiecującym juniorem, Jerzy pomagał mu w poszukiwaniach klubu.

Tragedia spotkała Brzęczka tuż za progiem drugiego sezonu w Tirolu, ekipie Constantiniego szło świetnie, po sześciu kolejkach byli liderem. Wtedy Jerzy odebrał telefon z przerażającą informacją, nie zagrał w wyjazdowym spotkaniu z Casino Salzburg. Tirol przegrał 0:1 i już do końca sezonu ani na chwilę nie wskoczył na pierwsze miejsce. Ostatecznie sezon 1996/97 zakończyli na czwartym miejscu, a po sezonie Constantini objął 1.FSV Mainz.

Brzęczka mogło wtedy już nie być w Tirolu. Menedżer Adam Mandziara zapewniał go, że już praktycznie jest zawodnikiem Werderu Brema. Na drugi dzień okazało się, że Niemcy kupili jednak reprezentanta Ukrainy, Jurija Maksymowa. Takich straconych szans transferowych Brzęczek miał więcej. Zaraz po igrzyskach olimpijskich chciało go w Udinese. Pewnie transfer udałoby się doprowadzić do skutku, ale Włosi nie bardzo wiedzieli, kto de facto jest właścicielem piłkarza. Trzy lata później, zamiast do Austrii mógł trafić do Niemiec, jednak ostatecznie FC Koeln wybrało nie jego, a Dorinela Munteanu.

– Brak transferu do silniejszej ligi sprawił, że Jerzy nie zrobił kroku do przodu. Szkoda, bo myślę, że mógłby osiągnąć wtedy znacznie więcej jako piłkarz – ocenia Kazimierz Węgrzyn.

Nie zmienia tego fakt, że liga austriacka przeżywała w latach 90. prawdziwy rozkwit, budowano stadiony, powoli szykowano się do startu o prawa do dużej imprezy. W 2008 Austriacy wspólnie ze Szwajcarią zorganizowali mistrzostwa Europy. W 1994 roku Salzburg dotarł do finału Pucharu UEFA. Gdy Brzęczek trafił do Tirolu, grał jeszcze na starym stadionie, który mógł pomieścić 15 tysięcy widzów. W 1999 roku rozpoczęła się budowa nowego obiektu, niewiele większego, za to znacznie bardziej nowoczesnego. Z pięknymi widokami – wystarczy wstać, by zobaczyć pobliskie szczyty.

Wycisk po imprezie

W drugim sezonie do Tirolu dołączył Maciej Śliwowski.

– Przyszedłem tam za namową trenera Constantiniego. To bardzo dobry szkoleniowiec, potem prowadził reprezentacje Austrii, więc dałem mu się namówić choć miałem inne oferty. W Rapidzie miałem wyrobioną pozycję, ale klub nie chciał mi dać podwyżki, więc rozglądałem się za innym pracodawcą. Dogadałem się już z Salzburgiem, gdy zadzwonił do mnie Constantini i powiedział, że nie ma opcji, abym odszedł do Salzburga, mam czekać, bo zaraz przylatuje do Wiednia menedżer. Ustaliliśmy wszystko w 5 minut. Spytał, ile chcę zarabiać, rzuciłem kwotę, a on od razu zaakceptował. Wsiadłem w samolot i wylądowałem u Constantiniego w domu. Mieszkał w pięknej góralskiej chacie. Akurat były wyprawiane urodziny jego żony. Takiego przyjęcia urodzinowego jeszcze nie widziałem. Zostałem przyjęty jak swój. Usiadłem razem z nimi, od razu mi polano szprycera, potem musiałem zatańczyć z jubilatką. Constantini spytał mnie, czy palę papierosy. Odpowiedziałem, że tak, ale staram się rzucić. Odparł, że jeśli będę dobrze grał, to jako jedynemu w drużynie pozwoli mi palić – wspomina.

Gablota z pamiątkami klubowymi w muzeum Tirolu

Tirol zajął czwarte miejsce, co zostało przyjęte z rozczarowaniem. Constantini stracił pracę zaraz na początku sezonu, bo po pierwszych czterech kolejkach Tirol miał na koncie 0 punktów. Piłkarze żałowali, bo mieli z nim dobry kontakt. – Mieliśmy bardzo rozrywkową drużynę, ale trener Constantini krótko nas trzymał. Sam nas nawet zachęcał do wspólnej integracji. Wiedział, że to dobrze zrobi drużynie jako całości. Zawsze jednak było tak, że dzień po trener dawał nam taki wycisk, że wielu nie wytrzymywało. Dobrze wiedział, kiedy coś organizowaliśmy… Miał taką gadkę: „Fajnie, że świetnie się wczoraj bawiłeś, ale dziś zrobię ci taki trening, że wszystko to wyrzygasz” – opisuje Śliwowski.

W Austrii policja miała wtedy dość liberalne podejście do alkoholu, ważne było, by nie stwarzać zagrożenia. Piłkarze wsiadali więc czasem po imprezie w samochody i wracali zwarta kolumną.

Brzęczek przygód nie miał, bo z imprez zawsze ewakuował się odpowiednio wcześniej. – Jechał z nami, wypił piwko czy dwa, ale w zanadrzu zawsze miał jakąś sensowną wymówkę i wcześniej wracał do domu – dodaje były piłkarz Legii Warszawa. Czy trudno się dziwić Brzęczkowej awersji do alkoholu, skoro wciąż żył tragedią, do której doszło w Truskolasach?

W zespole Tirolu nie wszyscy potrafili korzystać z alkoholu. 30-letni Rosjanin Andriej Iwanow już wtedy miał poważny problem z piciem. Były reprezentant ZSRR (dwa występy), a potem Rosji (11 meczów) nie panował już nad swoim nałogiem.

– Jeszcze starał się to kontrolować, ale w szatni wszyscy dobrze widzieliśmy, kiedy przesadził. Trenerzy byli na niego wściekli, ładowali mu kary finansowe, ale wciąż próbowano stawiać go na nogi, bo nadal był dobrym piłkarzem. Andriej był z tych zawodników, którzy umiał czytać grę, nim piłka spadła na boisko, on już tam stał – opisuje Śliwowski.

Po roku Iwanow odszedł z Tirolu, potem kilka miesięcy spędził w niemieckim Greuther Fuerth, niewiele dłużej w portugalskim FC Alverca. Wszędzie szybko się na nim poznawano, wreszcie musiał wrócić do ojczyzny, w 2001 skończył karierę. Potem alkohol ściągał go w coraz większe tarapaty, ze swojego moskiewskiego domu wychodził tylko po to, by uzupełnić zapasy butelek. – Nic innego nie jest w stanie wyciągnąć mnie na zewnątrz – powiedział w ostatnim wywiadzie, udzielonym „Sowieckiemu Sportowi”. W 2009 roku, w wieku 42 lat, zasnął i już się nie obudził. Z tamtej drużyny nie żyje już jeszcze jeden piłkarz. Theo Gruner był niezłym prawym obrońcą, w austriackiej Bundeslidze rozegrał 222 spotkania. W 2010 zmarł na raka w wieku 33 lat.

Oferta z Linz

W połowie trzeciego sezonu Brzęczek opuścił Tirol. Po odejściu Costatniniego czuć było, że skończyła się pewna epoka. Drużynę objął Heinz Peischl, ale na stanowisku wytrwał tylko 3 miesiące, sezon rozpoczął się od 4 porażek z rzędu i Tirol niebezpiecznie zbliżył się do miejsc spadkowych. W Pucharze UEFA przewrócił się na pierwszej przeszkodzie, choć rywal był wymagający – bardzo mocna drużyna Celticu Glasgow. W pierwszym spotkaniu Tirol wygrał 2:1.

Rewanż w Szkocji zamienił się w kanonadę. Brzęczek zaliczył piękną asystę przy golu na 1:1, potem bramki wciąż padały. 4:3 w 82 minucie nadal premiowało gości, ale końcówka, w której Szkoci strzelili dwa gole, przesądziła o wszystkim. Bohaterem gospodarzy był Henrik Larsson, który wprawdzie strzelił samobója na 2:2, ale potem Szwed dwoił się i troił, by przeprowadzić Celtic do kolejnej rundy. – Nie chciałem, by pisano, że po moim swojaku Celtic odpada z pucharów – mówił potem. Dzięki jego rajdom skończyło się na wygranej Szkotów 6:3.

Coś się w Innsbrucku kończyło, Tirol zimował na 7. miejscu w tabeli bez większych szans na doszusowanie do czołówki. Do Brzęczka zadzwonił wtedy Adam Kensy, były reprezentant Polski, od 11 lat był związany z LASK Linz – najpierw jako piłkarz, potem jako trener. Nagle pojawiło się tam mnóstwo pieniędzy i pojawiła się realna szansa, by wreszcie powalczyć o coś więcej. Trzeba było skorzystać, choć życie raz jeszcze zastawiło na Brzęczka zasadzkę.

 

***

Chcesz już dziś przeczytać kolejną część biografii selekcjonera reprezentacji Polski, kup „SPORT”