Co jest mitem, a co prawdą o Średnickim

 

Rozmowa z Marcinem Boratynem, historykiem i badaczem jastrzębskiego sportu, kierownikiem Galerii Historii Miasta.

 

Napisał pan książkę „Górnicze pięści. Historia Jastrzębskiego Boksu”. Jak pan wpadł na ten pomysł? Przecież to, czym żyło niegdyś całe miasto, czyli drużyna seniorów, nie funkcjonuje od ponad 15 lat…
Marcin BORATYN: – W pracy zawodowej zajmowałem się różnymi tematami związanymi z historią Jastrzębia-Zdroju. Uzdrowiska, „Solidarność”, górnictwo czy budowa miasta. Temat sportu cały czas był na boku. Co jest dziwne, bo… od dziecka byłem kibicem. Stwierdziłem w końcu, że sport był i jest ważny w tym mieście. A dla wielu nawet najważniejszy.

Jastrzębie-Zdrój to bardzo usportowione miasto. Zacząłem szukać materiałów. Skupiłem się na piłce nożnej. Siłą rzeczy znajdowałem to i owo na temat boksu. Wiedziałem, że GKS był mistrzem Polski w 1977 roku, ale ku mojemu zdumieniu zacząłem stwierdzać, że to boks był potęgą.

Zwróciłem się do Andrzeja Porębskiego, prezesa i trenera BKS-u Jastrzębie, czy w ogóle są jakieś materiały. Szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłem, że cokolwiek się zachowało, co opierałem na piłkarzach, o których nic się nie zachowało, choć sport ten ma się stosunkowo dobrze. Starej hali nie było. Klubu bokserskiego, który rywalizował na poziomie seniorskim, też nie. Wszystko upadło.

Tymczasem okazało się zupełnie coś innego…
Marcin BORATYN: – Kiedy zobaczyłem te kartony zdjęć, zapisków, kronik, zeszytów, byłem zaskoczony. Jakim cudem to w ogóle przetrwało? Może właśnie dlatego, że nikt się tym nie interesował? Leżało sobie bezpiecznie w piwnicy. Kiedy zacząłem to przeglądać, zrodził się pomysł na zrobienie wystawy.

O książce jeszcze nie myślałem. Ale przepisywałem kroniki i tworzyłem bazę danych, którą uzupełniałem. Szukałem innych źródeł. Świetnymi okazały się książeczki zawodnicze. Niektórych walk wprawdzie brakowało. A na dodatek prasa mówiła inaczej, książeczka inaczej, a sam zawodnik… twierdził jeszcze coś innego.

Przygotowując samą wystawę musiałem skupić się na tym, co wizualne. Zaprezentowaliśmy ją jesienią 2017 roku i zakończyła się sukcesem. Było spore zainteresowanie. Wtedy pomyślałem, że fajnie byłoby przygotować książkę.

Materiałów było dużo, masa zdjęć i wyników, których miałem coraz więcej. Albo teraz, albo nigdy. Stwierdziłem, że za 10 lat nie będzie już dla kogo pisać tej książki. Bo, mówiąc szczerze, coraz mniej jest wśród nas tych, którzy chodzili na tamte mecze. A najwybitniejsi zawodnicy, jak Henryk Średnicki czy Andrzej Biegalski, już odeszli. Najdłużej żyją ci, którzy… stosunkowo wcześnie skończyli kariery.

Zapadła decyzja o rozpoczęciu prac już stricte nad książką?
Marcin BORATYN: – Poszedłem do Andrzej Porębskiego i spytałem wprost. Robimy? Robimy!. Nie tylko nie stwarzał problemów, ale dużo pomógł w zdobywaniu kolejnych materiałów.

Ważna była również kwestia wydawnicza. Gdybym nie zdobył dofinansowania, zrobiłbym książkę w postaci pdf-u i udostępnił w internecie. Choć wiadomo, że to nie to samo.

Jest pan historykiem i muzealnikiem. Gromadzenie źródeł i wizyty w bibliotekach to jedno. Ale przecież „Górnicze pięści”, to – może nawet przede wszystkim – historia ludzi, z którymi musiał pan nawiązać kontakt.
Marcin BORATYN: – Może na wstępie powiem, że część informacji… nie nadawała się do publikacji i musiałem je pominąć. To zrodziło pomysł na kolejną książkę, ale musiałbym spytać zainteresowanych o zgodę, czy chcą, żeby ich historie i perypetie z pięściarskiego życia ujrzały światło dzienne.

To temat, który chodzi mi po głowie. Kilku z nich jest skłonnych. Wielka szkoda, że ci najbardziej charakterystyczni już nie żyją. Bo o Henryku Średnickim z samych opowieści można by kilka książek napisać. Tymczasem już nie możemy sprawdzić co jest prawdą, a co mitem na jego temat.

W jakiej atmosferze przebiegały spotkania i rozmowy z mistrzami pięści?
Marcin BORATYN: – W bardzo miłej. Acz niektórzy mieli problemy z pamięcią. Co nie może dziwić, bo mają już swoje lata, a niegdyś w ciągu roku toczyli po kilkadziesiąt walk. To były intensywne kariery, nie to samo, co w boksie zawodowym, gdzie boksuje się trzy razy do roku.

Przekonałem się, że pięściarze to bardzo uprzejmi i szczerzy ludzie. Byłem nawet zaskoczony tym, że byli tak otwarci i – na tyle, na ile potrafili – chcieli mi pomóc. Ani razu nie spotkałem się z odmową. Podam inny przykład. Cały czas prowadzę badania odnośnie piłki nożnej w Jastrzębiu-Zdroju.

W tym przypadku jest zgoła inaczej. Środowisko jest bardziej skłócone. Dużo jest wzajemnych pretensji, sam nie wiem o co. W przypadku boksu wszyscy są jedną wielką rodziną. Zawsze są jakieś drobne nieporozumienia, ale nie wyczułem jakiejś wrogości wobec siebie. Ta grupa trzymała się razem, całymi rodzinami spędzała ze sobą czas. Kiedy widzę, jak się spotykają i podchodzą do siebie serdecznie, to uważam, że niektóre środowiska sportowe mogą im pozazdrościć.

Odniosłem też wrażenie, że wręcz czekali na rozmowę. Mówili, że wreszcie ktoś się tym zajął. To samo słyszałem od wdów nieżyjących zawodników, choć wiadomo, że ich mężowie byli niezłymi gagatkami. Mimo to te kobiety są dumne ze swoich mężów. Nawet jeżeli nie odnosili sukcesów, to przez lata oddawali serce klubowi.

Walczyli w warunkach ogromnej konkurencji. Poziom boksu w Polsce był bardzo wysoki. Może Tomasz Adamek w latach 70. byłby przeciętniakiem? A ci przeciętniacy w latach 90. tłukliby wszystkich?

Podczas prac nad książką, siłą rzeczy, zdobył pan ogromną wiedzę i miarodajną skalę porównawczą.
Marcin BORATYN: – Sporządziłem statystyki. Zawodnikom, którzy zdobywali złote medale mistrzostw Polski w latach 90. czy 2000 i później było łatwiej, bo poziom boksu w kraju zdecydowanie się obniżył. A np. Jan Kaczorowski, boksujący w latach 60. i 70., był pięć razy „tylko” brązowym medalistą. A jest to ktoś, o kim można powiedzieć legenda klubu. Mówił mi, że konkurencja była przeogromna.

Po kilku stoczonych walkach był tak wyczerpany, że nigdy nie udało mu się przebić do finału. A w lidze wygrywał prawie wszystko. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o boksie, żałuję tylko, że publikacja ma swoje ograniczenia. Gdyby miała więcej stron, mógłbym zawrzeć opinie i przemyślenia zawodników.

Leszek Czarny, który w finale MP 1977 znokautował medalistę olimpijskiego Kazimierza Szczerbę, miałby co opowiadać…
Marcin BORATYN: – Nie tylko on. Jest mnóstwo ciekawych historii. O tym, jak chodzili na potańcówki i dochodziło do różnych sytuacji. Bo każdy chciał się zmierzyć z pięściarzem. Prowokowano ich, więc musieli pokazać coś od siebie.

Ponadto dobrze radzili sobie z dziewczętami i miejscowym kawalerom się to nie podobało. No i trzeba było pokotem kłaść pół sali tanecznej. Brzmi to zabawnie, ale gdyby do takiej sytuacji doszło dziś, media błyskawicznie zakończyłyby kariery tych zawodników. Wtedy trenerzy wiedzieli, z kim mieli do czynienia. Nie raz interweniowali na milicji. Łagodzili sprawę, ale konsekwencje, po swojemu, wyciągali.

O wszystkich wielkich jastrzębskiego boksu nie powiemy, ale skoro wywołał pan wątek trenerski, to niewątpliwie warto wspomnieć o Antonim Zygmuncie. Czego zdołał się pan dowiedzieć o „Krwawym Wasylu”, zmarłym w 1992 roku?
Marcin BORATYN: – Pierwsze materiały o trenerze miałem z gazet. Już wtedy pisano o nim jako o bardzo charyzmatycznej i zasłużonej postaci. W latach 70. zaliczany był do najlepszych trenerów w Polsce. Mieliśmy operatywnych działaczy, że udało się go ściągnąć do Jastrzębia-Zdroju z Pszowa. Zygmunt zobaczył w tym mieście potencjał.

Widział, że rodzi się potężny ośrodek przemysłowy i mieszkaniowy. A kopalnie dawały gwarancje, że klub bokserski, który fajnie się rozwijał, może stać się mocnym ośrodkiem. No i stało się. W ciągu roku GKS Jastrzębie awansował do ekstraklasy, a następnie zdobył brązowy medal mistrzostw Polski. A w kolejnym już mistrzostwo kraju!

Każdy z zawodników, który wypowiadał się na jego temat, robił to z ogromnym szacunkiem. Doceniali, że dbał o nich, choć był bardzo surowy. Był świetnym psychologiem. Potrafił pobudzić zawodnika w sposób bolesny – dosłownie. Ale to przynosiło skutki i żaden z jego podopiecznych nie ma dziś pretensji, że zwyczajnie „dostał” od trenera.

Bo dostał na opamiętanie, a nie, bo trener chciał się wyżyć. Dziś byłoby to jednak nie do pomyślenia, już widzę reakcję rodziców… Przypuszczam, że taki „opiekun” zostałby wylany z zawodu, a media nakleiłyby mu łatkę dyktatora – faszysty. Czasy były, jakie były. Faceci byli, jacy byli.

Godzili się z tym, że byli materiałem do urobienia. Zawodnicy zdawali sobie sprawę, że jeżeli chcą coś w boksie osiągnąć, muszą poddać się temu rygorowi. Nie było innej rady. W boksie liczy się dyscyplina.

Z Henrykiem Średnickim były problemy. Ale bardzo słuchał się Zygmunta i został mistrzem świata (1978) oraz dwukrotnie mistrzem Europy (1977, 79). Gdyby nie trener, nie miałby tak wielkich sukcesów.

Rozmawiał pan, krótko przed jej śmiercią, z wdową po Antonim Zygmuncie, Marią Zygmunt.
Marcin BORATYN: – Miała świetną pamięć i dużo mi opowiedziała. Szykowałem się na koleją rozmowę, ale przyszła choroba i pani Maria zmarła tuż przed naszą wystawą. Bardzo dużo wiedziała o zawodnikach. Trener był surowym ojcem, a ona – tak trochę – matką.

Przyznała, że mąż był surowy na treningach, a w domu wielu rzeczy nie potrafił załatwić. Bywa, że twardziel trafi w domu na większą od siebie „twardzielkę”.

Ale Andrzej Biegalski, jedyny polski mistrz Europy w wadze ciężkiej, miał do Zygmunta sporo żalu, m.in. o to, że przed igrzyskami w Montrealu go przetrenował. A także o to, że nie wyznaczył go na swojego następcę…
Marcin BORATYN: – Mówiła o tym wdowa po Biegalskim. Pretensje dotyczyły tego, że Zygmunt nie potrafił wykorzystać jego potencjału. To był zawodnik wagi ciężkiej, a musiał biegać tyle samo, co Średnicki, który był od niego o połowę lżejszy.

Inni bokserzy twierdzą, że Biegalski pretensje powinien mieć do siebie, bo miał przerost ambicji. To oczywiście ich opinia. Pytanie, co by powiedział Antonii Zygmunt na temat swojego wychowanka…

Albo co powiedzieliby siedząc naprzeciw siebie, ale tego już się nie dowiemy…
Marcin BORATYN: – Zgadza się. Nie znamy sprawy na tyle, aby ją oceniać. Zygmunt był charyzmatyczną osobą. Nie znosił sprzeciwu. Trudno się z nim rozmawiało. Kiedy zawodnik mówił, że boli go ręka, trener odpowiadał „masz drugą”.

Postać to była wybitna. A tacy tylu mają przyjaciół, ilu wrogów. Antonii Zygmunt zasługuje co najmniej na ulicę w Jastrzębiu, a może nawet hala powinna nosić jego imię. Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na takiego trenera.

 

Fot. Facebook