Czas mierzony piosenkami Sinatry

Adam GODLEWSKI: Kto jest rekordzistą Polski w liczbie mundiali, w których uczestniczył?

Michał LISTKIEWICZ: – Na pewno więcej razy ode mnie na turniejach finałowych o mistrzostwo świata bywał król kibiców Andrzej „Bobo” Bobowski, ale jeśli idzie o różnorodność ról pełnionych na mundialach, w kraju raczej nikt mnie nie przebije. Byłem przecież sędzią, dziennikarzem, szefem ekipy startującej w mistrzostwach, koordynatorem do spraw organizacji z nadania FIFA i obserwatorem FIFA. Trochę tego się zatem zebrało. I z całą pewnością mundiale znam od kuchni, i od każdej innej strony.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Kiedy był pański pierwszy raz?

Michał LISTKIEWICZ: – Przed wyjazdem na finały Italia’90 obsługiwałem turnieje jako dziennikarz, ale raczej z dystansu, przeprowadzając wywiady. Można zatem powiedzieć, że zadebiutowałem w mistrzostwach jako arbiter. Z przytupem, bo jako jedyny dotąd sędziowałem aż osiem meczów w turnieju. Jak już się znalazłem we Włoszech, to na pewno nie leniuchowałem, choć moje nastawienia ewoluowało – od rozpaczy do euforii. Wówczas nie było jeszcze podziału na głównych i asystentów, tylko jedna grupa arbitrów. Specjalizację wprowadzono dopiero po tych mistrzostwach, a niektóry mówili, że stało się tak w sporym stopniu pod moim wpływem, choć nie wiem, czy to do końca prawda. W każdym razie w Italii rozegrano ostatnie mistrzostwa, na które powołano 42 sędziów, którzy mieli za zadanie dać sobie radę zarówno na środku, jak i na linii.

Oczywiście marzeniem każdego aktora, a ja pochodzę właśnie z artystycznej rodziny, jest zagrać Hamleta, ale w każdej sztuce potrzebni są również halabardziści i giermkowie. W meczu otwarcia Kamerun – Argentyna znalazłem się na linii. W drugim spotkaniu fazy grupowej – znów na boku. Każdy z kolegów pobiegał już przynajmniej raz na środku, a ja tylko z chorągiewką, więc pojawiła się pewna frustracja; wyjeżdżałem przecież z kraju jako aktor pierwszoplanowy. Kiedy jednak zauważyłem, że coraz większa liczba gwiżdżących kolegów pakuje się i wyjeżdża, przestałem narzekać. Po półfinale uznałem, że w sumie była to bardzo fajna przygoda, choć tylko na linii.

Miał pan poczucie, że skończy na półfinale?

Michał LISTKIEWICZ: – Nie poczucie, tylko pewność! Po pełnym emocji spotkaniu Włochy – Argentyna, które decydowało o wejściu do wielkiego finału powiedziałem nawet sobie: – Fajnie było, ale już się skończyło. Nie zdarzyło się przecież nigdy wcześniej – później też zresztą nie – żeby ten sam arbiter powadził półfinał i finał, nawet na linii. Byłem w Rzymie, zrobiłem podsumowanie i wyszło mi na to, że siedem meczów i półfinał to świetne osiągnięcie.

Nawet nie wyprałem sprzętu, rzuciłem w kąt z myślą, że zrobię to już w domu. I z czystym sumieniem poszedłem na basen. Tam spotkałem Alexisa Ponneta, słynnego wcześniej arbitra, a wówczas już członka Komisji Sędziowskiej FIFA, który spytał, co tam robię, skoro sędziuję finał i powinien się przygotowywać do tego spotkania. Rzuciłem Belgowi na odczepnego, że już jestem za stary, żeby łapać się na takie dowcipy, pokazał mi więc papier z nominacjami. I rzeczywiście było tam moje nazwisko! Długo zachodziłem w głowę, jak to się mogło w ogóle wydarzyć.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Może za sprawą papieża Jana Pawła II?
Michał LISTKIEWICZ: – To niewykluczone. Przed mistrzostwami we Włoszech wykonałem bowiem jedno dodatkowe zadanie na prośbę Seppa Blattera – wystarałem się o audiencję dla sędziów pracujących na turnieju. Najpierw udałem się do ówczesnego prymasa Józefa Glempa, a potem zacząłem deptać ścieżki u papieskiego sekretarza Stanisława Dziwisza. Do tego stopnia dałem się we znaki, że kiedy w końcu udaliśmy się na tę audiencję, ksiądz Dziwisz zapytał: – A to pan jest ten Listkiewicz, co to tak nam głowę nieustannie zawracał?! Jan Paweł II na koniec spotkania, podczas którego stojąc obok papieża przedstawiałem wszystkich arbitrów i oficjeli FIFA z Blatterem na czele, wygłosił zdanie, którego nigdy nie zapomnę. – Żałuję, że nie ma reprezentacji Polski na mistrzostwach, ale skoro jest polski sędzia, to będę się modlił za jego powodzenie. Niewykluczone więc, że członkowie Komisji Sędziowskiej, obecni na audiencji w komplecie, wzięli to sobie do serca.

A może na finałowej nominacji zaważyła jedna z podjętych pana decyzji?

Michał LISTKIEWICZ: – Tę opcję też biorę pod uwagę, odważyłem się bowiem na podniesienie chorągiewki, choć wcale nie byłem pewien, że powinienem tak postąpić w półfinale Włochy – Argentyna, już w dogrywce. Zadziałałem instynktownie, na nos, kiedy gospodarze wyszli na czystą pozycję i Toto Schillaci zdobył nawet bramkę, która dałaby awans do wielkiego finału, zasygnalizowałem spalonego. Skończyło się więc rzutami karnymi, które Italia przegrała.

Po meczu doszło do dużego napięcia, kiedy Michel Vautrot prowadzący mecz jako główny – do dziś mój wielki przyjaciel, ostatnio przysłał mi nawet kartkę z… Antarktydy, gdzie zaniosła go podróżnicza pasja – schodząc do szatni zapytał, czy jestem bezwarunkowo pewny swego machnięcia. Zgodnie z prawdą przyznałem, że nie. Orzekł wówczas, że jeśli się pomyliłem, to wszystkim nam skończą kariery sędziowskie natychmiast po mundialu. Trochę to potrwało, zanim wszyscy ważni obejrzeli powtórki, ale kiedy Blatter i Tiny Wharton, szef Komisji Sędziowskiej FIFA weszli do szatni już po minach widziałem, że będzie dobrze. Okazało się, że spalony był, o… 3 centymetry! Był więc nie do wychwycenia przez ludzkie oko, a ja prawidłową decyzję podjąłem przypadkowo…

… i to w sytuacji, gdy media z różnych krajów ostro krytykowały FIFA i sędziów za faworyzowanie gospodarzy.

Michał LISTKIEWICZ: – Rzeczywiście miała wtedy miejsce nagonka, że sędziowie za uszy ciągną Włochów do finału, więc FIFA użyła mojego wskazania chorągiewką jako argumentu obalającego wszelkie zarzuty. Inna sprawa, że byłem wówczas w dobrej dyspozycji. Podczas Italia ’90 osiągnąłem szczyt swojej sędziowskiej formy. Fajnie zachował się po moim powrocie ówczesny prezes PZPN Jurek Domański, który przysłał kierowcę w osobie Mietka Piotrowskiego na lotnisko i urządził małe przyjęcie w siedzibie związku, z kwiatami i szampanem.

Ktoś jednak głośno powiedział, że to dziwne, iż tak fetujemy bocznego, bo to żadne osiągnięcie. Poczułem się urażony i zadeklarowałem, że jeśli ktoś z Polski wystąpi jeszcze w finale mistrzostw świata, nawet jeśli będzie tylko zakładał siatki na bramkę, postawię mu wystawną kolacją w Paryżu albo Rzymie. Czekam do dziś na realizację tej obietnicy, ale słowa dotrzymam. Najbardziej życzę, aby w roli zaproszonego wystąpili Szymon Marciniak albo Adam Nawałka. Z góry wiadomo niestety, że obaj naraz nie będą mogli spełnić tego warunku.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

Cztery lata później na turnieju w USA już pan tyle nie zwojował z chorągiewką. Dlaczego?

Michał LISTKIEWICZ: – W Stanach Zjednoczonych sędziowałem przyzwoicie, oczywiście też już tylko jako asystent, ale miałem pecha i prowadziłem tylko trzy mecze. Trafiłem na spotkanie, w którym Kurt Roethlisberger popełnił wielbłąda nie dając ewidentnego rzutu karnego w starciu Niemców z Belgami. Dym się zrobił straszny, i choć wówczas nie było żadnych środków komunikacji i boczni nie mieli żadnego wpływu na podjęcie błędnej decyzji, FIFA natychmiast odesłała całą trójkę do domu.

Szwajcar zachował się jednak wówczas honorowo. Przeprosił i zafundował mnie i drugiemu asystentowi, Kolumbijczykowi, trzydniowy wyjazd do Las Vegas. Wspomnienia mam gorsze niż z Włoch także dlatego, że w USA wszystko było natomiast sztuczne, bez włoskiego luzu i radości. Mundial czuło się tylko na stadionach i w ich sąsiedztwie. Choć nawet na trybunach liczył się przede wszystkim popcorn i frytki, to była niepiłkarska impreza.

W roli działacza FIFA, jaką dostał pan w turnieju France’98 trzeba było mocno nadwerężać wątrobę?

Michał LISTKIEWICZ: – Byłem regionalnym koordynatorem meczów rozgrywanych W Lyonie, a także w Auxerre. Odpowiadałem za przygotowanie stadionów, drużyn i sędziów od strony administracyjnej, zajmowałem się też wszystkimi oficjelami i gośćmi FIFA. Krytyczny moment przeżyłem jednak dopiero wtedy, kiedy przyjechali koledzy prezydenta Blattera. Starsi panowie, głównie byli szkoleniowcy, ale dziarsko schodzili co rano na śniadanie i od razu po posiłku zaczynali… bankiet.

Miałem budżet z FIFA na ten cel, więc nie było kłopotu z płatnościami, aby od rana pili nawet najlepsze drinki. Tyle że nie miałem czasu, aby im nieustannie towarzyszyć, więc w pewnym momencie się zbiesiłem. Poprosiłem, aby napoje zamawiali sobie sami i zapisywali wszystko na mój pokój. Po trzech dniach zadzwonił Blatter i zdrowo mnie opierdzielił.: „Skoro jesteś w Lyonie moim człowiekiem, masz dbać o moich gości. Jeśli chcą, żebyś siedział z nimi w barze, masz siedzieć z nimi w barze. Nie mają prawa na nic się skarżyć!”. Musiałem więc dotrzymywać towarzystwa, i lekko nadwerężyć wątrobę, choć oczywiście i tak mocno się oszczędzałem.

Fot. Włodzimierz Sierakowski/400mm

To było największe zaskoczenie, którego doświadczył pan podczas France’98?

Michał LISTKIEWICZ: – Najbardziej FIFA zaskakująca sytuacja miała miejsce, kiedy musiałem wydać bankiet dla mera Lyonu. Znalazłem dobrą restaurację, ale nauczony w PZPN oszczędności, zdecydowałem się na wydatek 150 dolarów na osobę. Kiedy poinformowałem o tym jednego z wiceprezydentów FIFA, krzyknął natychmiast w słuchawkę: – Nie ma mowy! Przeraziłem się, że za drogo. Okazało się jednak, że FIFA nie organizowała bankietów poniżej 300 dolarów na głowę. Poszedłem więc do najdroższej wówczas restauracji we Francji, gdzie wykwintna kolacja kosztowała 400 dolarów od łebka, co… bardzo spodobało się moim ówczesnym przełożonym. Zaskakujące było także to, w jaki sposób Andy Roxburgh, słynny szkocki szkoleniowiec, mierzył czas. Otóż kiedy spotkaliśmy się w Lyonie, powiedział mi radośnie: – Michał nie jest źle, podróż z hotelu na stadion trwa trzy… piosenki Franka Sinatry. To tyle co nic, bo w cztery lata temu w USA taka droga trwała dwie… płyty Sinatry.

W Korei i Niemczech tak miło nie było, po 9 płytach Sinatry biało-czerwoni musieli się pakować i wracać do domu. Jako prezes PZPN także przeżywał pan frustrację?

Michał LISTKIEWICZ: – Najpierw była ogromna radość, wręcz euforia. Jako arbiter byłem w wyselekcjonowanej grupie, jako techniczny uczestniczyłem w Euro w Niemczech aż do półfinału, sędziowałem też na igrzyskach w Seulu w 1988 roku, więc musiałbym naprawdę dać gdzieś ciała, żeby ostatecznie nie pojechać na dwa swoje mundiale. Tymczasem jako kibice i federacja czekaliśmy długie 16 lat na awans. Cały czas byliśmy pod presją mediów, krytyka, że robimy wszystko źle była nieustanna. Dlatego po awansie przyszło oszołomienie, za które w Korei zapłaciliśmy olbrzymią cenę.

Bankiet po wywalczeniu awansu trwał w Warszawie trzy dni, a później zaczął się… Tour de Pologne, czyli wizyty w regionach i zakładach pracy; zamiast pracy było zachłystywanie się awansem. A czas uciekał. W Seulu przywitał nas zespół pieśni i tańca, i od tego momentu nic już nie wyglądało tak, jak sobie zakładaliśmy. Nasz ośrodek był kompletnie odizolowany, bo tak zażyczył sobie pion sportowy. To jednak nikomu nie pomogło i z perspektywy czasu uważam, że to był bardzo zły wybór.

Do ostatnich dni przed turniejem nie wiedzieliście na co stać będzie zespół. Pamiętam, że przed pierwszym meczem założył się pan, że po wygranej z Koreą zje miejscowy morski rarytas w kształcie… fallusa.

Michał LISTKIEWICZ: – Zdaje się, że zakład poszedł z selekcjonerem Jurkiem Engelem. Było to żywe, ruszające się, wyglądało naprawdę jak męski organ rozrodczy. Byłem jednak gotów się poświęcić, żeby dołożyć motywacji zawodnikom i sztabowi, ale ostatecznie morski stwór uratował byt. A przynajmniej nie ja go skonsumowałem. To jednak dowodzi, jak beztrosko podchodziliśmy do startu w mundialu, a zupełnie nie wiedzieliśmy po tak długiej przerwie, z czym to się – nomen omen – w ogóle je. Podeszliśmy do startu w finałach mistrzostw świata na zasadzie wieś tańczy i śpiewa. Zgrupowania w Konstancinie, piwko na ogniskach z dziennikarzami, później taksówki do Warszawy w wiadomym celu – to naprawdę nie miało prawa się udać. Na koniec wygraliśmy na szczęście z USA, więc przynajmniej uratowaliśmy honor.

Przed Weltmeisterschaft 2006 oczekiwania były już mniejsze?

Michał LISTKIEWICZ: – Przeciwnie, w Niemczech przeżyłem większe rozczarowanie niż w Korei. Dałem się zwieść po wygranej pół roku przed mundialem w Barcelonie w meczu towarzyskim, że Ekwador jest słaby. Paweł Janas konkretnie przygotowywał drużynę, wiedział na czym polega specyfika mundialu, a poza tym był wielkim faworytem Kazimierza Górskiego, który nieustannie dowartościowywał tego selekcjonera. Piłkarze wiedzieli wszystko o wrzutach z autu Ekwadorczyków, ale niestety właśnie w opisany na odprawach sposób – a uczestniczyłem we wszystkich – daliśmy sobie wbić gola. A po tej porażce zaczęła się jazda z PZPN, prasa bulwarowa fotografowała nas nawet z wysokich drzew. Gdy udało się zrobić zdjęcie, na którym Antoni Piechniczek z Apostelem piją wodę – obaj są zadeklarowanymi abstynentami – podpisy i tak sugerowały, że to wóda, która miała się lać szklanami w naszej siedzibie w Barsinghusen.

Fot. Łukasz Sobala/PressFocus

Do Niemiec było blisko, więc musieliście być przygotowani także na inwazję polityków.

Michał LISTKIEWICZ: – Niestety. Ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz wtargnął do naszej szatni w czasie odprawy przed Ekwadorem. Wpadł z ochroniarzami, wygłosił mowę o tym, czego oczekuje naród, po której Janas się na mnie wściekł. Tylko co ja mogłem – wynieść premiera rządu RP za klapy? Po końcowym gwizdku, zapytałem, czy szef rządu ma ponownie ochotę wejść do szatni. Uzyskałem odpowiedź, że sam mogę teraz piłkarzy… opierdolić. Zupełnie inaczej po porażce z Niemcami zachował się śp Lech Kaczyński, który wraz z małżonką chciał koniecznie zejść do zawodników. Był dumny, że powalczyli do końca i chciał im koniecznie podziękować. I tak zrobił.

W 2010 do RPA został pan oddelegowany przez Komisję Sędziowską FIFA. Było inaczej niż podczas France’98?

Michał LISTKIEWICZ: – Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony mundialem, krajem, organizacją, atmosferą turnieju, bezpieczeństwem i czystością. To był w moim odczuciu najlepszy turniej od Italia ’90. Entuzjazm obywateli RPA był naprawdę porównywalny do tego, jakiego doświadczyłem we Włoszech. Najlepszym sędzią na świecie był wtedy Roberto Rosetti, ale asystent załatwił mu jeden mecz i zamiast piękną przygodą skończyło się dla Włocha frustracją. Nasz „Bobo”, który przyjechał do mnie do miasta Polokwane pociągiem trzeciej klasy, w którym był jedynym białym i musiał leżeć całą drogę pod sufitem wagonu przez całą wielogodzinną podróż, dostał ode mnie w nagrodę za te niedogodności świetny bilet na mecz.

W Brazylii przed czterema laty…

Michał LISTKIEWICZ: – …nadal jako członek Komisji Sędziowskiej FIFA byłem najmłodszy w gronie leśnych dziadków, więc rzucano mnie po odległych zakątkach, na prowincję, co szczerze mówiąc – kochałem. Szybko zjednywałem sobie ludzi polską gorzałką, bursztynem, czy kryształem, więc generalnie wszyscy mnie w Recife, gdzie rezydowałem lubili. Zwłaszcza zaś czołowi sędziowie świata. Teoretycznie mieli ostro trenować, byłem od tego, żeby używać bata, ale dawałem im wolną rękę. Sugerowałem jedynie, żeby chodzili na godzinny spacer po pięknej miejscowej plaży. Dawałem im też samochód FIFA, żeby jeździli na zakupy do galerii handlowych. Żeby się odstresowali wiedząc, że zrobili już zakupy dla żon.

Najbardziej docenił to Ravshan Irmatov z Uzbekistanu, zresztą bardzo dobry fachowiec. Przyniósł nawet flaszeczkę czegoś znakomitego, żebym mu w tym pomógł. Nie musiałem i tak miał zostać na kolejną rundę w Recife. Może nie było to nie wiadomo jak profesjonalne, ale do każdego trzeba mieć indywidualne podejście. A wiedziałem, że jak dobrze Ravshana nastroję, to świetnie posędziuje mecz. Wśród arbitrów mieliśmy doskonałe nastroje, ale generalnie były to o wiele smutniejsze mistrzostwa niż w RPA. I lekko niesmaczne, bo spora część kibiców z Niemiec czy USA wcale w Brazylii nie ukrywała, że bardziej interesowała ich sex-turystyka, a nie piłkarskie emocje.

Wybiera się pan do Rosji w czerwcu?

Michał LISTKIEWICZ: – Owszem, ale tym razem w roli celebryty. Firma, która mnie zaprosiła, opłaca wszystko i proponuje jeszcze niezłe kieszonkowe za to, abym sprzedawał anegdoty wyższej kadrze menedżerskiej, więc chyba się skuszę. Marzy mi się jednak przede wszystkim, żeby zdjąć klątwę… Listkiewicza z 1990 roku. Będzie jednak o to bardzo trudno, również sędziom, którym kibicuję również jako tata Tomka, który jest asystentem w zespole Marciniaka, dopiero przecież zadebiutują na mundialu. Przy całym ojcowskim sercu i naprawdę wielkiej sympatii dla Szymona, jeśli uda im się posędziować ćwierćfinał, to będzie gigantyczne wręcz osiągnięcie.

Kto według pana zajdzie dalej w mundialu – zespół Marciniaka, czy kadra Nawałki?

Michał LISTKIEWICZ: – Co bym teraz powiedział, i tak zostanie odebrane źle… Uważam, że drużyna Nawałki także może zajść do ćwierćfinału. Gdyby się udało – byłaby to bajka! Selekcjonerowi trzeba oddać, że bardzo mądrze zarządza nastrojami, zresztą prezes PZPN Zbigniew Boniek – również. Nikt nie mówi, że jedziemy po mistrzostwo świata jak trener Engel przed wylotem do Azji w 2002 roku. I dobrze, bo zauważyłem w Polsce wielkie niedoinformowanie w kwestii rzeczywistego potencjału reprezentacji Kolumbii i Senegalu.