Czas radości i problemów

48-letni trener w niedzielę po ostatnim konkursie sezonu w Planicy przedłużył umowę z Polskim Związkiem Narciarskim i będzie opiekował się polskimi skoczkami przynajmniej przez kolejne 12 miesięcy. Ostatnie dwa lata były dla Austriaka czasem zawodowego spełnienia. Sukcesy Kamila Stocha, a także całej drużyny sprawiły, że Polacy znów pokochali skoki narciarskie. Na ten moment nikt nie wyobraża sobie, by Horngacher w przyszłym roku miał zmienić otoczenie.

Nie było rewolucji

„Steff” przychodził do polskiej kadry jako asystent trenera reprezentacji Niemiec Wernera Schustera. Dla niego praca z biało-czerwonymi była pierwszym tak dużym wyzwaniem. Nikt nie przypuszczał, że już w premierowym roku pracy osiągnie tak znakomite rezultaty, choć już wcześniej dało się usłyszeć o nim, że to fachowiec bardzo wysokiej klasy. Jako cel postawił sobie odbudowę polskiej ekipy, która w ostatnim roku pracy Łukasza Kruczka przechodziła bardzo poważny kryzys – nie tylko sportowy, ale także mentalny. Skończyła się „chemia” między trenerem a zawodnikami. Zaczęły się podziały na grupy: słabą kadrę A, którą kierował Kruczek i niespodziewanie mocne zaplecze Macieja Maciusiaka, które zdobyło więcej punktów od pierwszej drużyny.

Horngacher szybko to jednak naprawił. Zbudował własny plan treningowy, wedle którego miały funkcjonować wszystkie kadry. Austriak nie zrobił przy tym wielkiej rewolucji w sztabie, dołączając do niego jedynie specjalistów od sprzętu: Michala Doleżala oraz Mathiasa Prodingera, a także – jako konsultanta – fizjologa dr. Haralda Pernitscha. Pozostałą część zespołu trenerskiego stanowili ludzie, którzy wcześniej pracowali z Kruczkiem. Mogło to być zaskakujące, choć w pewnym sensie zrozumiałe. Po prostu Horngacher nie chciał zbyt mocno wiercić w ścianie, by po pewnym czasie nie okazało się, że cała konstrukcja jest naruszona.

Stoch wciąż świeży

Przede wszystkim jednak każdy skoczek naszej kadry przy nowym trenerze poczuł, że może więcej. Zaczęło się od Macieja Kota, który triumfował w cyklu Grand Prix, a potem wygrał dwa konkursy Pucharu Świata. Ostatnie dwie zimy miały jednak o wiele większego bohatera – Kamila Stocha. Skoczek z Zębu u Horngachera szybko wrócił na odpowiednie tory. Choć wiosen przybywało, to jego potencjał rósł i rósł. Wydawało się, że mistrzostwo świata, mistrzostwo olimpijskie oraz Kryształowa Kula wywalczone jeszcze za kadencji Łukasza Kruczka to sukcesy, które powtórzyć będzie bardzo trudno. Tymczasem z każdym kolejnym miesiącem Stoch zaskakiwał nas, a i siebie samego jeszcze bardziej. Dwa wygrane Turnieje Czterech Skoczni, w tym zwycięstwa we wszystkich czterech konkursach w ostatniej edycji, złoto igrzysk olimpijskich w Pjongczangu, srebro mistrzostw świata w lotach, a także wygrane turnieje Raw Air, Willingen Five i Planica 7 są dowodem na to, że głód sukcesu u jednego z najwybitniejszych skoczków w historii jest wciąż spory.

Szczególnie ostatni sezon był pod tym względem wyjątkowy, bowiem kiedy inni zawodnicy powoli tracili siły, Polak wciąż utrzymywał wysoką dyspozycję. Po igrzyskach olimpijskich wygrał pięć konkursów PŚ, a w całym sezonie – dziewięć. Można sobie wyobrazić, że gdyby Puchar Świata trwał do maja, Stoch wciąż odlatywałby rywalom. A przecież miniony sezon i tak był najdłuższym w historii.

– Cieszę się, że potrafiłem utrzymać dobrą dyspozycję od pierwszego do ostatniego skoku, co moim zdaniem jest największym sukcesem i powodem do dumy – podkreślał w Planicy nasz mistrz.

Senior a może

Powody do domu mieliśmy okazję mieć także patrząc na Stefana Hulę. 31-latek, któremu w pewnym etapie swojej kariery nie dawano już szans, nieoczekiwanie stał się mocnym punktem zespołu. W sezonie 2016/17 nie miał szans załapać się do czwórki, która w Lahti zdobyła złoty medal mistrzostw świata, ale jego sumienna praca ze Stefanem Horngacherem pozwoliła mu odkryć nieznane pokłady swoich możliwości. Został mistrzem Polski, po czym przebojem wszedł do składu biało-czerwonych na konkursy drużynowe. Zdobył brąz MŚ w lotach oraz igrzysk olimpijskich, co świadczy o tym, że na wielkie sukcesy nigdy nie jest za późno. A przecież mogło być jeszcze lepiej, bo w konkursie na normalnej skoczni w Pjongczangu prowadził po I serii. Podobnie było w Zakopanem. Niestety, indywidualne podium przelatywało mu koło nosa.

– Może w przyszłym roku – mówił skoczek ze Szczyrku, co w jego przypadku wcale nie musi być pobożnym życzeniem.

Kubacki już nie jest „letni”

W przeciwieństwie do Huli w końcu na pucharowe podium wskoczył Dawid Kubacki. Do niedawna obiekt żartów ze strony kibiców, którzy określali go mianem „letniego skoczka”, jest kolejnym dowodem na to, że można nieźle radzić sobie na obu frontach. W zeszłym roku zdominował rywalizację w Letniej Grand Prix, wygrywając wszystkie konkursy, w których brał udział. A w zimie trzykrotnie kończył zawody w czołowej trójce i w klasyfikacji generalnej zajął 9. miejsce. Może być lepiej? Może, bo Kubacki przyzwyczaił nas do tego, że zawsze mierzy wysoko.

– Cieszę się z pracy, którą wykonałem, choć to nie ja w tym roku odbierałem Kryształową Kulę. Będę robił wszystko, żeby to się zmieniło – deklaruje 28-latek. Odważne stwierdzenie? Niekoniecznie. Choć na razie czeka na swoje pierwsze pucharowe zwycięstwo, wydaje się, że jego pokłady cierpliwości są nieskończone. W końcu na premierowe podium czekał prawie 10 lat. A że możliwości ma spore, wiemy nie od dziś.

Wolny z potencjałem

Pozytywem poprzedniego sezonu była również postawa Jakuba Wolnego, któremu Horngacher postanowił dać szansę rok temu, powołując go do kadry A. Były mistrz świata juniorów w ostatnich miesiącach zmagał się z kontuzją kolana, która na dłuższy czas zahamowała jego karierę. Ale kiedy wrócił do zdrowia, zaczął udowadniać, ze tkwi w nim ogromny potencjał. Trener chwalił go już podczas przedsezonowych zgrupowań, mówiąc, że zrobił bardzo duży postęp. I było to widać w Pucharze Świata. Punktował łącznie w 13 konkursach. Niewiele brakowało, a skończyłby sezon w czołowej „30”. Co prawda nie znalazł się w kadrze na igrzyska olimpijskie, ale pozytywne było to, że nie odstawał od pozostałych kolegów. Problemem Wolnego w tym sezonie był jednak brak stabilności. Potrafił w pierwszej serii oddawać bardzo dobry skok, po czym w finale było już różnie. Ale jeśli będzie rozwijał się tak dobrze, jak jego starsi koledzy, może w przyszłości być bardzo mocnym punktem drużyny.

Kotowi brakowało swobody

Tak dobrze nie możemy, niestety, powiedzieć o Macieju Kocie i Piotrze Żyle. Gdy pozostali członkowie kadry wznieśli się na wyżyny, wspomniana dwójka zaliczyła regres. To dwóch dobrych kompanów, którzy na zgrupowaniach i zawodach dzielą jeden pokój, wspólnie zaliczyli dołek formy. Horngacher pytany w Planicy o to, czy w takiej sytuacji będzie zmuszony ich rozdzielić, odpowiedział z uśmiechem, że nie ma takiej potrzeby.

Najmocniej brak formy przeżywał Kot, który jeszcze rok temu wygrywał zawody Pucharu Świata i był po Stochu najmocniejszym punktem zespołu. W tym sezonie tylko trzykrotnie kończył zawody w czołowej dziesiątce, co biorąc pod uwagę jego wysoką ambicję nie było szczytem marzeń. W jego skokach widać było nerwowość i ciągłe poszukiwanie pasującej mu wizji skoków. Przez to brakowało swobody.

– Niby skoki nie wyglądają źle, niby walczę do końca, ale drobne błędy powodują, że nie jestem w stanie walczyć o najwyższe miejsca. Ten sezon to moja osobista porażka – bił się w pierś Kot.

Żyła w kratkę

– Człowiek zawsze liczy na więcej, ale bywa, że się przeliczy – to już Piotr Żyła, który w tym sezonie zaskoczył pozytywnie tylko w Willingen, kiedy w ostatnim konkursie przed igrzyskami stanął na trzecim stopniu podium. Niestety, na najważniejszej imprezie czterolecia był tylko rezerwowym. Cały sezon zmagał się z problemami, głównie pozycją dojazdową, która staje się w jego przypadku tematem-rzeką. W parze z problemami sportowymi zbiegły się też osobiste.

– Ten sezon był taki w kratkę, czasem bywało lepiej, czasem gorzej. Kiedy jest się w formie, to skacze się dobrze na każdej skoczni. Niestety, w moim przypadku jak już zaczęło iść wszystko w dobrą stronę, nagle coś zaczęło mnie wybijać z rytmu i wracało na gorsze – kręcił głową Żyła.

Więcej na sprzęt

Stefan Horngacher zapowiedział, że ma plan na obu zawodników, by w przyszłym sezonie znów wrócili do wielkiej formy. Wyzwań, które stoją przed Austriakiem jest jednak więcej. W Pucharze Narodów biało-czerwoni przegrali z Norwegią i Niemcami, choć rok temu to biało-czerwoni dzielili i rządzili w konkursach zespołowych. I jeśli nie można odmówić im woli walki, a także ducha zespołu, za którym idzie szacunek do każdego z osobna (idealnie odzwierciedla to sytuacja z Planicy, gdzie Horngacher rozdzielił pomiędzy członków sztabu to, kto będzie puszczał ze startu skoczków), to na pewno trener naszej kadry ma kilka problemów do rozwiązania. Pierwszym to poprawa sprzętu, a co za tym idzie – większe inwestycje w technologie. Był to zresztą jeden z warunków pozostania „Steffa” w kadrze. W zeszłym sezonie Polacy wyprzedzili pod tym względem świat o dwie długości, ale rywale zdążyli odrobić lekcję i siły się wyrównały.

Zaplecze czekają zmiany

Kolejnym problemem jest słabe zaplecze pierwszego zespołu. Zawodnicy kadry B, jeśli już występowali w Pucharze Świata, to tylko w zawodach rozgrywanych w Polsce. I, delikatnie mówiąc, furory nie zrobili. Rokujący największe nadzieje Aleksander Zniszczoł i Klemens Murańka wpadli w kryzys. W Pucharze Kontynentalnym najlepszym biało-czerwonym był… zawodnik kadry juniorów, Tomasz Pilch, który zajął siódme miejsce. Choć w zeszłym roku postanowiono zatrudnić na stanowisko trenera kadry B Czecha Radka Żidka, ten nie poradził sobie z tym wyzwaniem.

– To trudna sytuacja, ale pracuję nad tym z Adamem Małyszem. Wiemy, że kadra A jest bardzo silna i trudno się do niej przedostać, ale chcemy, by pozostali zawodnicy skakali po prostu lepiej – tłumaczy Horngacher.

Polskie zaplecze prawdopodobnie czekają więc duże zmiany. W przyszłym tygodniu sztaby wszystkich kadr spotkają się w Krakowie. – Będziemy rozmawiali o przyszłości. Chcemy poprawić sytuację w kadrze B i juniorów – mówi prezes PZN Apoloniusz Tajner.

Negocjować czy szukać następcy?

Kto wie, czy największym problemem nie będzie nakłonienie Stefana Horngachera do pozostania w Polsce. – Nie jestem zawiedziony tym, że przedłużył umowę tylko o rok – wyjaśnia Tajner, choć dało się wyczuć, że jest trochę zakłopotany całą sytuacją. Z jednej strony był zadowolony z tego, że główny autor sukcesu Stocha i spółki wciąż będzie trenował biało-czerwonych, ale tak krótki kontrakt budzi obawy o to, czy Austriak nie będzie chciał szybko zmienić otoczenia. I czy nie wydaje się zasadne… rozpoczęcie poszukiwań jego następcy.

To jednak problem Tajnera i dyrektora-koordynatora ds. skoków i kombinacji, Adama Małysza. Skoczkowie już za kilka dni rozpoczną przygotowania do kolejnego sezonu. Czy będzie jeszcze lepszy niż poprzedni? – Postaramy się, żeby tak było – deklaruje Horngacher.