Czeka nas kryzysowa dziesięciolatka

Rozmowa z Markiem Mrozem, właścicielem firmy 2M Promotion, organizatorem wielu imprez sportowych i kulturalnych.

Coraz bardziej przesądzone wydaje się, że imprezy masowe w tym roku już nie wrócą. Jak bardzo przerażająca to perspektywa?
Marek MRÓZ:
– Z punktu widzenia kibica to straszna decyzja. Z punktu widzenia organizatora? Wręcz przerażająca, zwłaszcza że organizatorzy żyją głównie z imprez. Myśląc o sporcie, mówimy o setkach klubów sportowych, ale też tych, którzy zapewniają rozrywkę kompletnym amatorom, jeżdżącym na rowerach, uprawiającym triathlon czy chodzących z kijami. Każdy z tych organizatorów będzie się borykał z dużymi, by nie powiedzieć potężnymi perturbacjami.

Patrząc na piłkę nożną, wiele klubów nawet na szczeblu centralnym dopłaca do organizacji imprezy masowej. Czyli dla niektórych konsekwencje wcale nie muszą być tak złe, jak się zapowiadają, skoro przychód z dnia meczowego nie kompensuje kosztów organizacji?
Marek MRÓZ:
– Rzadko jest tak, że zyski z samych biletów pozwalają zrealizować imprezę. To przecież siatka wielu powiązań, system naczyń połączonych. Począwszy od tego, kto płaci za bilet, poprzez tych, którzy się pojawiają w formie logotypów na tym bilecie, ale też na trybunach, bannerach. Tych miejsc nieraz nie zauważamy, ale one marketingowo do nas „mówią”. Bardzo mocnym sygnałem było to, gdy Canal+ zapowiedział, że nie zapłaci w pełni za prawa do transmisji ligi francuskiej. A jeśli nie ma czego pokazywać – to i nie ma za co płacić. Skoro partner, firma, sponsor, nie może zaprezentować się na meczu w formie reklamowej, to jest to niezrealizowane świadczenie. Dziś sponsorzy mogą powiedzieć: „Fajnie, ale ilu kibiców zobaczyło mecz? Ile osób zetknie się z moim logotypem? Ile osób dowiedziało się, że funkcjonuję?”. Jeśli na danym odcinku odpowiedź brzmi „zero”, to może nastąpić spotkanie przy stoliku i negocjacje. „Zapłacę za jedną trzecią, bo reszta jest niewykonana”…

W ekstraklasie, choć przy pustych stadionach, oglądalność telewizyjna wkrótce powinna być rekordowa.
Marek MRÓZ:
– I to nas ratuje. Wszystko, co telewizyjne, ma większą wartość. Szczególnie ledowe bandy, na których można promować sponsorów. One są zdecydowanie droższe niż bandy „nietelewizyjne”. Tak jest w piłce, hokeju i każdej innej dyscyplinie. Podczas transmisji wyścigów najwięcej kosztuje miejsce na bandach przy punktach finiszowych. Zasadne jest jednak pytanie, czy w ogóle ma sens organizacja imprez bez kibiców. Ci, którzy grali przy pustych trybunach, powtarzają często, że to nie jest to samo. To tak, jakbyśmy wzięli artystę, który śpiewał przed 100-tysięczną publiką na Wembley, i powiedzieli mu: „Nagraj coś do kamerki internetowej, puścimy to na YouTube”. OK, można to co jakiś czas robić, ale non stop? Gra bez publiczności kojarzy nam się z karami.

Kibic na spotkaniach przy pustych trybunach traci – ujmijmy to – mentalnie, emocjonalnie, a dla kogo to realna strata?
Marek MRÓZ:
– Mecze to nie tylko zawodnicy, sztab trenerski, ale setki osób, które muszą zorganizować taką imprezę. Zabezpieczenie medyczne i ochrona – to dwie grupy, które nasuwają się pierwsze, bo siłą rzeczy bez kibiców potrzebni są w dużo mniejszym zakresie. Do tego firmy zewnętrzne pojawiające się na różnego rodzaju imprezach: catering, ludzie pracujący na bramkach, w kasach. Oni teraz nie zarobią. Popularne są takie imprezy masowe jak biegi. Tu stratny będzie pan, który wynajmuje płotki czy ten wykonujący pomiar czasu. Do tego fotografowie, dziennikarze, panie pracujący w biurze danej imprezy. Rzesza ludzi, skończywszy na tych sprzedających kiełbasy, trąbki czy słonecznik, do którego dłubania przyzwyczajonych jest wielu z nas. Klub nie sprzeda szalika, koszulki czy programu meczowego. A to wszystko mogą być świadczenia reklamowe. Gdy sprzedajemy pakiet sponsorowi, bywa, że obejmuje też umieszczenie logo firmy w programie meczowym. Skoro mecz żużlowy, piłkarski czy siatkarski odbywa się bez kibiców, nie ma dla kogo robić takich programów. I znowu ucieka pieniądz. Klubowi, drukarni…

Gdy wrócimy do normalności, to świat imprez masowych jakoś się przedefiniuje?
Marek MRÓZ:
– Obecnie ponoszonych strat już się chyba nie odrobi. O tym można zapomnieć. Cała branża tych, którzy chcą inwestować w sport i mają go w sercu, będzie musiała przede wszystkim ratować siebie. Przysiad gospodarczy będzie bardzo głęboki, wszyscy o tym mówią i przestrzegają. Wiem jedno. Pierwszą branżą, która dostała po uszach, była branża eventowa i sportowa. Mam przeświadczenie, że ona też będzie ostatnią branżą, która z pandemii wyjdzie na prostą. Z kilku powodów. Nie tylko finansowych – bo mamy świadomość, że sponsorzy będą wracać bardzo powoli. Inne pytanie brzmi, kto pierwszy zdecyduje się podjąć ryzyko zorganizowania imprezy masowej; kto weźmie na klatę odpowiedzialność, jeśli jedna osoba będzie mogła zarazić kilka kolejnych, które mogą mieć potem chęć wyciągnięcia konsekwencji. Mamy jednak wrażenie, że nim pojawi się szczepionka, skuteczne lekarstwo, i tak nie będzie na to zgody rządu.

Nasuwa się też refleksja, co w narodzie będzie większe: czy tęsknota i głód uczestnictwa w dużych imprezach, czy jednak strach przed nimi?
Marek MRÓZ:
– To pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Nie wiemy, jak to będzie, gdy wrócimy do normalności. Dużą rolę do odegrania będzie miało Ministerstwo Sportu – by jakoś spojrzeć na szeroko rozumiany sport amatorski, masowy, a niekoniecznie zawodowy, bo jestem przekonany, że on akurat na to wszystko znajdzie sposób. U nas, w Katowicach, nie ruszy choćby Bieg Uliczny im. Wojciecha Korfantego, w którym startowało kilkadziesiąt tysięcy osób – dla przyjemności, własnej kondycji. Zobaczymy, ilu organizatorów imprez dotrwa do końca tego kryzysu. Potem nie będzie czasu na to, by jedni byli wielkimi przeciwnikami drugich. To gra ekonomiczna, ale z rywali musimy stać się przyjaciółmi. Siąść do stołu, podyskutować. Jeśli – dajmy na to – wiosną przyszłego roku będzie możliwe zorganizowanie masowych imprez biegowych, to poukładajmy to tak, by te imprezy nie nakładały się na siebie; by jedni drugim nie kanibalizowali potencjalnego Kowalskiego, który może chcieć wystartować tu i tam. Na przykład mistrzostwa świata w półmaratonie wbijają się w terminy dwóch innych biegów, jak maraton poznański. Ludzie amatorsko uprawiający sport będą mieli wybór, a obaj organizatorzy stracą. Kalendarz powinien być ułożony tak, że jeśli ktoś chce wystartować w kilku miejscach, to będzie w stanie to uczynić, odbudowując w międzyczasie swoją wydolność. To samo dotyczy wielu innych rozrywek.

Akurat kluby piłkarskie są dla siebie średnią konkurencją. Albo idziesz na mecz swojej dużyny, albo nigdzie.
Marek MRÓZ:
– Kibic piłkarski pójdzie na mecz, będzie tego złakniony. Zauważmy, że twardy orzech do zgryzienia mają też artyści, nie możemy zapominać o wydarzeniach kulturalnych. Nagłośnieniowcy, oświetleniowcy, DJ-e, konferansjerzy – setki, tysiące ludzi siedzi w tej chwili w domach i zastanawia się, co będzie jutro. Obawiam się, że kilku moich znajomych pracujących w branży oświetleniowo-nagłośnieniowej się zwinie. Rysuje się perspektywa olbrzymich wyprzedaży tych rzeczy, których ludzie nie byli w stanie spłacić. Organizatorzy kupują mnóstwo sprzętu. Nagłośnienie, oświetlenie… Nawet gdy weźmiemy kilka kilometrów barierek na jakiś bieg czy wyścig, to przecież przechowywanie ich zazwyczaj też generuje koszty. Do tego ratu kredytów, leasingi samochodowe… Nie da się zorganizować imprezy bez zaplecza, a nie zawsze znajdzie się sponsor, który zapewni flotę aut. W wielu wypadkach naprawdę może być pozamiatane.

Co do sponsorów – czasem ostatnimi instancjami pozostawały miasta, województwa. Teraz, przy niższych wpływach do budżetu i wielu wydatkach o znacznie wyższym stopniu priorytetu, trudno będzie w najbliższym czasie wymagać od samorządów, by aktywnie włączały się w imprezy tyypu hokejowe mistrzostwa świata w „Spodku”.
Marek MRÓZ:
– Kibice i uczestnicy imprez sportowych muszą się nastawić, że… to wszystko będzie trochę więcej kosztowało. Pomoc samorządu – czy to miejskiego, czy wojewódzkiego – nieraz łatała dziury i finalnie doprowadzała do tego, że dana impreza mogła się odbyć. Jeśli mówimy o wydarzeniu do 1000 osób, dajmy na to – biegaczy, to mówimy o kwotach rzędu 100 tysięcy złotych. Mała impreza. Myśląc o hokejowych MŚ w „Spodku”, które w tym roku jak wiemy finalnie się nie odbyły – idziemy już w miliony. Dlatego gdyby nie wsparcie samorządów, byłoby trudno. A brak takich imprez to też straty i brak napędzania gospodarki. Tracą przewoźnicy, hotele, firmy cateringowe czy nawet jakieś atrakcje turystyczne, odwiedzane przez kibiców czy zawodników podczas turniejowych dni wolnych. System naczyń połączonych jest bardzo rozległy.

To paradoks. Ludzie będą mieli mniej pieniędzy, ale przewiduje pan, że ceny biletów skoczą?
Marek MRÓZ:
– Może do tego dojść, bo trudno oczekiwać, by ktokolwiek robił coś taniej niż wcześniej. Pewnie będzie jakaś luka na rynku i ktoś będzie próbował się w nią wbić, ale chcąc zorganizować coś na wysokim poziomie, z poważnymi i rozpoznawalnymi w branży ludźmi, wymaga to konkretnych stawek. Może one rzeczywiście pójdą w dół… Gdyby nie jedno czy drugie miasto, z wieloma imprezami byłby problem już przed pandemią. Pytanie, jak będzie teraz. Są rzeczy, na których nie można oszczędzać, a imprezy kulturalne i sportowe pozostają tylko dodatkami, pozwalającymi miastu pokazać się z lepszej strony. Teraz na pewno nie będą priorytetem. Do jesieni pewnie się nie wyprostujemy. Myślę sobie, że fajnie, gdyby w przyszłym roku można zacząć planować jakieś imprezy z kibicami, a za 2-3 lata powoli wracać do takiej koniunmtury, jaka była wcześniej. Tyle że niektórzy ekonomiści wyliczają, że nim wyjdziemy na prostą, czeka nas „dziesięciolatka”.


Na zdjęciu: Marek Mróz przyznaje, że już przed pandemią wiele imprez nie odbyłoby się bez wsparcia samorządów. A co będzie niebawem…?


Fot. Michał Chwieduk