Czesław Boguszewicz: Ten puchar siedzi w głowie

Rozmowa z Czesławem Boguszewiczem, byłym reprezentantem Polski, trenerem m.in. Arki Gdynia.


Zdobycie Pucharu Polski z Arką w 1979 roku, to jedno z najlepszych wspomnień w pana bogatej piłkarsko-trenerskiej karierze?

Czesław BOGUSZEWICZ: – Bezwzględnie. Oprócz tych moich występów w reprezentacji Polski jako zawodnika, w pierwszej i młodzieżowej , to ten puchar z 1979 roku siedzi w głowie do dzisiaj.

Wiele mówi się dziś i pisze o nowym trenerze Bayernu Julianie Nagelsmannie, który w wieku ledwie 33 latach obejmuje Bawarczyków, a przecież pan sukces na ławce trenerskiej odniósł, nie mając jeszcze skończonych 29 lat!

Czesław BOGUSZEWICZ: – Tak, to prawda. 29 lat skończyłem 2 lipca 1979 roku, już więc po finałowym meczu z krakowską jedenastką, który odbył się 9 maja 1979.

Przypomnijmy kibicom panie Czesławie, dlaczego tak wcześnie musiał pan zakończyć swoją piłkarską karierę…

Czesław BOGUSZEWICZ: – Tak jak zdobycie Pucharu Polski jest jednym z najprzyjemniejszych przeżyć w życiu, tak jednym z najgorszych wspomnień jest kontuzja, która przytrafiła mi się w najlepszym piłkarskim wieku, kiedy miałem 27 lat. Jak to było? Na treningu dostałem znienacka piką z kilku metrów. Padało wtedy, futbolówka była ciężka, a ja dostałem w twarz, a konkretnie w oko. Nokaut, salto w tył, a oko rozbite. Z boiska od razu do szpitala w tym ciężkim i mokrym sprzęcie. No i co? Byłem w czterech szpitalach, w każdym po dwa tygodnie czyli tak przeleciały mi dwa miesiące. Tam różne zabiegi laserowe, mrożenia i inne rzeczy. Zostałem na całe życie z dziurą w oku, no i tak – przedwcześnie – w wieku ledwie 27 lat byłem zmuszony zakończyć karierę. Około roku czasu dochodziłem do siebie.

Co było dalej?

Czesław BOGUSZEWICZ: – Zaproponowano mi pozostanie w Arce. Zostałem asystentem trenera Jurka Steckiwa. To był szkoleniowiec z Krakowa, który pracował wtedy akurat u nas w Gdyni. Na moją pozycję czyli na lewą obronę przyszedł do nas Adam Musiał, który dużo wniósł do zespołu. Wystąpił też oczywiście wtedy w tym finale w maju 1979 roku, nom omen przeciwko „swojej” drużynie.

Jesteśmy przy finale Pucharu Polski w maju 1979 roku, gdzie gracie z faworyzowaną Wisłą. Proszę się nie obrazić, ale jak trenerski żółtodziób Czesław Boguszewicz ograł wtedy takiego lisa, jak Orest Lenczyk, który siedział na ławce „Białej gwiazdy”?

Czesław BOGUSZEWICZ: – Odpowiem tak, w swoim piłkarskim życiu pracowałem z wieloma świetnymi szkoleniowcami, począwszy od Stefana Żywotki. Do tego byli inni, jak trener Eugeniusz Ksol, Edmund Zientara czy Bogusław Hajdas. Od każdego wiele się nauczyłem. Poza tym o fakcie, że chciałem pracować w tym zawodzie nich świadczy to, że jeszcze jako czynny zawodnik, dokładnie dwa miesiące przed kontuzją oka, skończyłem studia magisterskie i miałem 2 klasę trenerską. Jak wydarzył się uraz, to już miałem fach w ręce.

Fot. arka.gdynia.pl

Tak to się potoczyło… Ta propozycja z Arki była taka trochę znienacka, ale widać zapracowałem sobie na zaufanie działaczy, którzy zaufali mi i powierzyli pierwszy zespół. Mogłem wtedy zresztą liczyć na pomoc starszych kolegów, bo do Gdyni przyjechał trener Edmund Zientara, który wcześniej prowadził mnie w Pogoni Szczecin. Było też wsparcie takiej sławy piłki na Wybrzeżu, tak nietuzinkowej postaci jak Romana Korynta, którego też prosiłem o wsparcie i nie odmówił. Zaufano mi i wydaje się, że w porządny sposób potrafiłem się odpłacić. Dużo od Arki dostałem, ale też wiele z siebie dałem.

Z Wisłą Kraków w tym wygranym 2:1 finałowym meczu 9 maja 1979 graliście akurat w Lublinie. Czy to teraz dla gdynian dobry prognostyk?

Czesław BOGUSZEWICZ: – Teoretycznie można o tym wspomnieć i powiedzieć, że akurat w tym mieście coś historycznego dla Arki się wydarzyło, bo przecież trzeba wspomnieć, że pokonaliśmy wtedy nie byle kogo, a wciąż aktualnego mistrza Polski, w którym grało 10 reprezentantów, żeby wymienić Nawałkę, Kapkę, Kmiecika czy Motykę. Powiedzmy, że to nie byli przypadkowi reprezentanci, bo na koncie razem mieli 300 występów w kadrze i 80 goli. A my? Był Janusz Kupcewicz czy Adam Musiał i ja na ławce, który jako piłkarz zaliczyłem 5 gier w narodowych barwach, ale reszta nie miała takiego doświadczenia jak przeciwnik.

Czym w takim razie zaskoczyliście wielkiego faworyta i rywala?

Czesław BOGUSZEWICZ: – Trzeba powiedzieć, że rozegraliśmy wtedy super mecz. Zawodników udało się przygotować przede wszystkim na grę ofensywną. Zadał pan pytanie, że z jednej strony ja żółtodziób, a z drugiej strony ktoś taki jak trener Lenczyk… Byli zaskoczeni naszą taktyką i tym, że rzuciliśmy się na nich od pierwszej minuty. Wprawdzie nadzialiśmy się na jeden z ataków rywala i po stałym fragmencie gola strzelił nam Kaziu Kmiecik, ale potem odrobiliśmy wszystko, a cały mecz mogliśmy wygrać okazalej niż 2:1, dwoma czy nawet trzema bramkami.

Jak pan widzi niedzielne starcie w Lublinie?

Czesław BOGUSZEWICZ: – Powiem tak, Arka jest już po raz czwarty w finale Pucharu Polski, a nigdy nie była faworytem. Dwa razy ten puchar jednak wywalczyła. Teraz jest szansa na kolejny triumf i też nie jako faworyt, bo umówmy się, to grający w wyższej lidze Raków Częstochowa jest głównym kandydatem. Natomiast jeżeli zgra się wiele pozytywnych czynników, jak to było z nami w 1979 roku, to różnie może być. Nie przeszkodziła nam wtedy nawet choroba naszego najlepszego strzelca Tomasza Korynta, który musiał zostać w hotelu czy kontuzja, bo miał wtedy nogę w gipsie „Bobo” Kaczmarek. To nas jeszcze bardziej zmobilizowało czy scementowało. Jeśli 2 maja wiele takich pozytywnych czynników się zbiegnie, to niewykluczone, że znowu ze strony Arki będziemy mieli do czynienia z niespodzianką. Raków jest jednak faworytem.

Wybiera się pan na finał do Lublina?

Czesław BOGUSZEWICZ: – Tak, Arka bardzo się starała, żebym przyjechał na ten mecz i jest to dla mnie bardzo miła sprawa. Na początku nie chciałem się narażać, bo wiadomo jaka jest czy była sytuacja z koronawirusem. Byłem ostrożny, izolowałem się, teraz jestem po szczepieniu. Klub się mocno zaangażował, żebym pojechał do Lublina i będę na tym niedzielnym spotkaniu.


Na zdjęciu: Jedenastka Arki w latach 70. potrafiła zaskoczyć. Trzeci z lewej stoi Janusz Kupcewicz.

Fot. archiwum własne