Deszcz zabrał nam szansę na złoty medal

MOJE MUNDIALE. Historia piłkarskiej reprezentacji Polski

 

Adam GODLEWSKI: Ma pan poczucie, że jest zdobywcą najważniejszego gola w historii polskiego futbolu?

Jan DOMARSKI: – Nie będę owijał w bawełnę – mam. A nawet gdybym nie miał, to dałbym się przekonać wam, dziennikarzom. Media przypominają przecież tę opinię przy każdej rocznicy meczu na Wembley i przed każdymi mistrzostwami świata. A skoro tak się dzieje, to nie ma powodu, żebym zaprzeczał.

Bramkowa akcja w wyjazdowym spotkaniu z Anglią jeszcze czasami śni się panu?

Jan DOMARSKI: – Kiedyś mi się śniła, nawet dość często. Teraz już jednak nie, co jednak nikogo nie powinno dziwić. Przecież w tym roku upłynie już 45 lat od zwycięskiego remisu na Wembley, który zapewniliśmy sobie po moim trafieniu. Inna sprawa, że jestem w stanie rozrysować tę akcję z zamkniętymi oczami, zresztą nie jest to żadna sztuka. Tyle razy była powtarzana w polskiej telewizji, że nawet gdybym zapomniał jakiś szczegół na boisku, to później i tak musiałbym nauczyć się na pamięć.

Przy okazji finałów mistrzostw świata w Niemczech w 2006 roku, Narodowy Bank Polski przypomniał, że swego czasu „The Times” uznał gola Jana Domarskiego na Wembley za jedno z 50 najważniejszych trafień w historii futbolu. Fot. Materiał prasowy

Żartuję oczywiście, takich sytuacji nie zapomina się do końca życia. Zmierzam jednak do tego, że liczba powtórek była tak duża, że nawet młodzi ludzie, których wówczas nie było jeszcze na świecie, muszą mieć świadomość, że atak został przeprowadzony siłami tercetu ze Stali Mielec.

Reprezentacja Polski, w której pan występował, była najlepszą drużyną w naszej historii?

Jan DOMARSKI: – To kwestia dyskusyjna, każdy może mieć swoje zdanie. Nawet jeśli jednak ktoś uważa, że Orły Górskiego nie były najlepsze, to musi oddać, że był to zespół co najmniej bardzo dobry. Podpisuję się zresztą pod tezą, że był to nie tylko klasowy team, ale i grający niezwykle efektowny futbol. Pewnie, młodzi zawsze wiedzą lepiej i wydaje im się, że grają nie tylko solidnej, ale i ładniej, ale dopiero się przekonamy, czy ktokolwiek będzie w stanie powtórzyć nasz wynik w takim stylu, jaki prezentowaliśmy podczas Weltmeisterschaft 1974. A trzeba pamiętać, że po wojnie przecieraliśmy szlaki na mundial, od poprzedniego startu reprezentacji Polski w finałach mistrzostw świata minęło 36 lat. Dlatego uważam, że wszyscy nasi następcy mieli łatwiej.

Łatwiej? Raczej trudniej, bo wszyscy byli porównywani do drużyny Kazimierza Górskiego.

Jan DOMARSKI: – Nie ma sensu się spierać – najważniejsze jest bowiem to, że dzięki wywalczeniu przez nas awansu na finały do Niemiec mieliśmy wreszcie w Polsce punkt odniesienia. I chyba fajnie się ułożyło, że wszystkie następne generacje były porównywane z medalistami mistrzostw świata. My takiego szczęścia nie mieliśmy, choć wcześniej w Polsce także przecież nie brakowało dobrych zawodników. A nawet wybitnych. Tyle że nie było wyników.

Feta po meczu na Wembley była adekwatna do skali wyniku, którym był pierwszy powojenny awans na mundial?

Jan DOMARSKI: – Powiem tak – było wiele radości i zabaw, ale o tym wówczas raczej się pisało. Bo takie były zasady. A ja jestem wiernym starym zasadom. Nawet jeśli koledzy zdążyli już zdradzić po latach sporo szczegółów. Powiem tylko tyle, że jako zdobywca historycznego gola nie czułem się nigdy większym bohaterem od któregokolwiek z kolegów. Byłem po prostu jednym z jedenastu zawodników, którym w Anglii udało się wywalczyć wynik gwarantujący sukces. Zapracowała na to cała drużyna. Pewnie, niezwykle cieszyłem się i do tej pory mam satysfakcję, że to właśnie ja strzeliłem tę bramkę. Dzięki temu trafiłem do historii, czego nikt mi już nigdy nie odbierze. Właśnie dlatego moja radość była podwójna.

Jakim człowiekiem był trener Górski?

Jan DOMARSKI: – To był z pewnością ojciec sukcesu, przed nim reprezentacja nie miała przecież spektakularnych wyników, choć nasze kluby liczyły się wówczas w Europie. I powszechnie uważano, że poprzedni selekcjonerzy mogli wybierać skład z niezwykle uzdolnionej generacji piłkarzy. Dopiero jednak Kazimierz Górski poukładał wszystkie klocki personalne i stworzył właściwą atmosferę, co przełożyło się na wyniki. To w pierwszej kolejności dzięki naszemu trenerowi polski futbol w pierwszej połowie lat 70-tych poprzedniego stulecia tak mocno poszedł do góry. Był bowiem człowiekiem, który w każdej sytuacji, w jakiej się znalazł, potrafił wyciągnąć odpowiednie wnioski.

Czyli na pierwszym miejscu trzeba stawiać inteligencję tego szkoleniowca, również emocjonalną?

Jan DOMARSKI: – Przede wszystkim był to dobry człowiek, który dla każdego umiał znaleźć czas. A na myśli mam nie tylko każdego zawodnika, ale również kibica, czy dziennikarza. Do nas miał dodatkowo właściwe podejście. Indywidualne, ale wszyscy dostawaliśmy jednakowo dobre rady.

Na zgrupowaniach kadry były widoczne klubowe podziały?

Jan DOMARSKI: – Absolutnie. Nie będę czarował, najlepiej rozumiałem się na boisku z Grzesiem Latą i Heniem Kasperczakiem, bo nawet w spotkaniu reprezentacji potrafiliśmy rozegrać w ciemno schematy ćwiczone w Stali Mielec, ale grać potrafiłem z każdym partnerem, którego wystawił trener Górski. Każdy bowiem miał w tamtych czasach odpowiednią jakość, którą był w stanie zademonstrować niezależnie od klasy przeciwnik. Co najlepiej udowodniliśmy jako zespół podczas finałów mistrzostw świata.

Z jakimi nadziejami jechaliście do Niemiec? Nie uchodziliście przecież za faworyta, nawet do wygrania grupy w pierwszej fazie.

Jan DOMARSKI: – Jechaliśmy coś wygrać, ale nie było takiego szumu – jaki pojawia się tu i ówdzie przed wyjazdem na mundial do Rosji – że wystąpimy w strefie medalowej. Jechaliśmy głównie po naukę, z założeniem, że jeśli coś się przy okazji uda, to będzie wyłącznie na plus. A że tak ładnie się wszystko ułożyło, to wypadało tylko z tego się cieszyć. Zwłaszcza że tak naprawdę po losowaniu grup w pierwszej fazie nikt nie dawał nam szans na przeskoczenie Włochów i Argentyńczyków. Dlatego już wyjście z grupy potraktowano powszechnie jak sukces. Zaś występ w meczu o trzecie miejsce, który przecież wygraliśmy, zostało uznane za historyczny wyczyn.

Jako bohater z Wembley był pan zaskoczony, że Niemczech tylko trzykrotnie pojawił się na boisku, i podczas mundialu nie był już środkowym napastnikiem pierwszego wyboru dla trenera Górskiego?

Jan DOMARSKI: – Nieszczęście Włodka Lubańskiego, który doznał kontuzji w pierwszym eliminacyjnym meczu z Anglią, rozegranym w Chorzowie, było moim szczęściem. Gdyby on nie miał wówczas pecha, ja z pewnością nie dostałbym szansy. Potem moja słabsza forma, albo tylko cechy indywidualne Andrzeja Szarmacha, być może bardziej przystające do ogólnej koncepcji trenera Górskiego, zadecydowały o tym, że to Diabeł był podczas Weltmeisterschaft 1974 podstawowym napastnikiem. Tak to już w sporcie jest – jeśli masz swoje pięć minut, zrób wszystko, aby je maksymalnie wykorzystać.

Ma pan poczucie, że wycisnął pan maksa?

Jan DOMARSKI: – Myślę, że tak. A jeśli mogłem osiągnąć coś więcej, co naprawdę niedużo. Konkurencja wśród napastników była bowiem w moim pokoleniu w Polsce ogromna. Wspomniany Włodek Lubański już jako nastolatek pokazał całemu światu, że jest piłkarzem fenomenalnym, a w lidze było pewnie co najmniej ośmiu atakujących, którzy tylko nieznacznie mu ustępowali. Dlatego nie zamierzam narzekać. Bo nie mogę. Co prawda, z racji wzrostu, nie mogę o sobie powiedzieć, że byłem wielkim napastnikiem, ale czułem się doceniany. Taka jest prawda.

Na mundialu wystąpił pan przeciw Argentynie, Jugosławii i w najsłynniejszym przez lata meczu biało-czerwonych w finałach MŚ – przeciw Niemcom we Frankfurcie. W tym ostatnim w wyjściowym składzie, zakładam więc, że spotkanie na Waldstadionie utkwiło panu najmocniej w pamięci.

Jan DOMARSKI: – Bez wątpienia! Warunki były wtedy anormalne, spadło tyle deszczu przed meczem, że dziś nikt nie dopuściłby do rozgrywania spotkania w takich kałużach. Zostałoby przełożone na następny dzień, albo przesunięte do czasu osuszenia murawy przez organizatorów i doprowadzenia boiska do stanu używalności. Tak byłoby zresztą uczciwiej, aby grać o złoty medal na mundialu musieliśmy przecież wygrać to spotkanie. Ostatecznie jednak przegraliśmy 0:1 po meczu dobrym, choć może nie bardzo dobrym, w naszym wykonaniu. Nawierzchnia nie nadawała się do gry i przeszkadzała w równym stopniu obu zespołom, bo piłka nieustannie zatrzymywała się w wodzie. Dyskusje trwają jednak do dziś, czy czasem przez warunki nie straciliśmy największej w historii szansy gry o złoto na mundialu. I to nie tylko w Polsce, ponieważ wszyscy mieli świadomość, że znakomicie atakowaliśmy wówczas flankami, a wielkie kałuże najbardziej spowolniły naszych skrzydłowych. Jako uczestnik tego spotkania też zresztą uważam, że gdyby do konfrontacji z Niemcami doszło na suchej murawie, byłaby szansa na występ w wielkim finale mistrzostw świata.

Po końcowym gwizdku w starciu z RFN dominował niedosyt? Wówczas czuliście już swoją siłę?

Jan DOMARSKI: – Rozczarowanie i niedosyt w zespole były duże, bo choć jechaliśmy tak naprawdę po naukę to okazało się, że mieliśmy ogromny potencjał, który potwierdziliśmy dodatkowo w spotkaniu o trzecie miejsce – wygranym z Brazylią. Apetyt rósł w miarę jedzenia, byliśmy już głodni sukcesu, do którego dojrzeliśmy w trakcie turnieju.

Dobre wyniki nakręcały dobrą atmosferę?

Jan DOMARSKI: – Tak zawsze się dzieje. Kiedy wracaliśmy do Murrhardt, gdzie mieściła się nasza baza pobytowa podczas turnieju, siadaliśmy do wspólnej kolacji, do której zawsze serwowano szampana i piwo. Trener Górski nigdy nas nie ograniczał w kwestiach konsumpcji, nigdy nie mówił, że wolno nam tylko po jednym. Każdy pił po prostu tyle, ile chciał. A że nikt nie pił więcej niż powinien – są na to dowody w postaci miejsca na podium mundialu. Alkohol serwowany był oficjalnie, pewnie też dlatego dla nikogo nie stanowił zakazanego owocu, po który warto sięgać w nadmiarze, albo po cichu. Takie otwarte podejście kierownictwa naszej ekipy również przyczyniało się do budowania fajnego klimatu w zespole, który korzystnie wpływał na osiągane rezultaty. Wyniki budowały atmosferę, zaś atmosfera nakręcała wyniki. Szło to ze sobą w parze, i koło się zamykało.

Z jednym wyjątkiem, Adama Musiała, który doczekał się kary od trenera Górskiego.

Jan DOMARSKI: – OK., w każdej dobrej ekipie coś musi się wydarzyć, i nie byliśmy pod tym względem wyjątkiem. Stało się coś, co nie powinno mieć miejsca na takiej imprezie rangi mistrzowskiej, ale incydent nie wpłynął na sytuację w zespole i całej ekipie.

Obaj asystenci, Jacek Gmoch i Andrzej Strejlau, mocno konkurowali o względy selekcjonera Górskiego?

Jan DOMARSKI: – O ile wiem, to obaj wspomniani szkoleniowcy konkurują do dziś, na różnych zresztą polach, więc nic pod tym względem nie zmieniło się od czasu finałów Weltmeisterschaft 1974. Miało to generalnie korzystny wpływ na zespół, bo jeden asystent starał się być lepszy i bardziej pomysłowy od drugiego, ale nasz selekcjoner był na tyle mądrym człowiekiem, że najpierw słuchał obu nieprzepadających za sobą – mówiąc delikatnie – stron, a potem wyciągał wnioski już wyłącznie osobiście.

Jak zmieniło się wasze życie po powrocie z Niemiec? Wszystko wokół zwariowało?

Jan DOMARSKI: – Był okres powitań, najpierw w Warszawie, później w Mielcu i Rzeszowie, który mocno zaburzył rytm życia, jaki znaliśmy sprzed wyjazdu na mundial. Prawda jest taka, że cała Polska żyła wynikiem osiągniętym w mistrzostwach świata, a my chodziliśmy z czołem podniesionym wyżej niż zwykle. Udało nam się przecież pokazać, że polski futbol liczy się na świecie i na pewno rozwija się we właściwym kierunku. Do pewnego momentu smakowało to wszystko wyśmienicie, ale później – jak to w życiu, lekko się przejadło. Tak to już bywa, że nawet jak cię nieustannie głaszczą, to mogą zagłaskać. Trzeba po prostu wiedzieć, ile powinno być słodyczy w cukrze, i nie przesadzić.

Na tyle dobrze czuliście się we własnym gronie…

Jan DOMARSKI: – …że do dziś utrzymujemy kontakt, niemal ze wszystkimi serdeczny. Nie jesteśmy zazdrośni jeden o drugiego, choć nie wszystkim powiodło się w późniejszym życiu jednakowo. Chętnie się spotykamy, kiedy jest tylko sygnał, że ktoś zaprasza Orły Górskiego – stawiamy się z przyjemnością. Mimo że kolana, czy biodra już niejednego z nas bolą. Wychodzimy po prostu z założenia, że wzwyż nie będziemy już skakać.

Pan wciąż utrzymuje formę, jakby był kilkanaście lat młodszy niż w rzeczywistości. Jak to się robi?

Jan DOMARSKI: – Dziękuję za komplement. Trzeba po prostu się ruszać. I to nie tylko na Orłach Górskiego, ale przede wszystkim na co dzień – pograć w tenisa, pobiegać, pojeździć na rowerze, nie omijać szerokim łukiem basenu. To najlepsza recepta, dopóki stawy nie zaczną upominać się o swoje.

Jan Domarski twierdzi, że z przyjemnością grał w reprezentacji Polski z każdym powoływanym przez Kazimierza Górskiego zawodnikiem. Ale najlepiej rozumiał się z Grzegorzem Latą (z lewej) i Henrykiem Kasperczakiem. Z prawej – Jan Tomaszewski.
Fot Włodzimierz Sierakowski/400mm

Co będzie najważniejsze przed tegorocznym mundialem dla zespołu Adama Nawałki? Koncentracja na pierwszym meczu?

Jan DOMARSKI: – Uważam, że wszystkie trzy spotkania grupowe będą bardzo ciężkie. Mecze sparingowe, które rozegraliśmy jesienią i teraz w marcu pokazały, że nikt nie będzie się nam w pas kłaniał. Dlatego trzeba się nastawiać na trudne przeprawy we wszystkich starciach fazy grupowej, a nie tylko z Senegalem.

Czego spodziewa się pan po biało-czerwonych na turnieju w Rosji?

Jan DOMARSKI: – Uważam, że nie powinniśmy pompować balonu. Stawka w naszej grupie jest wyrównana. Na tyle, że już wyjście do fazy pucharowej będzie sukcesem. A potem to właściwie już wszystko jest możliwe, system KO sprawia, że wszystko jest w nogach i głowach piłkarzy, którzy wychodzą na boisko. Istotne jest zatem, żeby nogi nie niosły szybciej niż pomyśli głowa. Ani na odwrót.

Jak zapamiętał pan Nawałkę z czasów jego piłkarskiej kariery?

Jan DOMARSKI: – Był bardzo dobrym zawodnikiem, wielką karierę na dłuższym dystansie przegrał jednak z kontuzjami. Musiał przedwcześnie zakończyć grę, bo nie wytrzymało biodro. Dopóki jednak dopisywało zdrowie, trzymał się na topie. Funkcję selekcjoner też zresztą wypełnia bez zarzutu. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że teraz Adasia cenię za to, że bardzo mało… mówi! To w obecnych czasach jedyne słuszne podejście. Nie traci czasu, nie rozdrabnia się na wyrabianie sobie popularności w mediach, tylko skupia na pracy. Tak trzeba, a w każdym razie Nawałka bardzo dobrze na tym wychodzi. A reprezentacja razem z nim. Jako zawodnik kształtował się w czasach, kiedy wszyscy odczuwaliśmy głód sukcesu i to zostało Adamowi do dziś. Jeśli ktoś sądzi, że jest zadowolony z tego, co dotąd osiągnął z kadrą – jest w błędzie. Nasz selekcjoner wciąż chce więcej. I właśnie o to chodzi!